I ponownie w Kalifornii... troszkę miałam wrażenie, jakbym jechała z domu, do domu. Może to dobry znak, jak na powolne przyzwyczajanie się do nowego miejsca.
Okazuje się, iż receptą na jet-lag jest nieprzespanie paru nocy poprzedzających podróż i aktywne spędzenie samego lotu. Po bardzo emocjonującym weekendzie przed moim wylotem- wesele, pakowanie, rozmowy do późnych godzin nocnych- wsiadłam do samolotu z nadzieją i zamiarem przespania całej podróży. Jednak nie było mi to dane- obok mnie siedziała przesympatyczna para, małżeństwo muzyków i od razu zaprosili mnie do przyłączenia się do ich "imprezy"- wokół chilijskiego wina. Najpierw odmówiłam, byłam nieprzytomna i ledwo widziałam na oczy. Ale przy drugiej kolejce już dałam się skusić i razem z współtowarzyszami podróży zamówiliśmy kolejną rundkę wina. I to był początek naszej nowej znajomości- przegadaliśmy całą podróż, nie zmróżyliśmy oka, rozmawialiśmy o muzyce, o książkach, o zainteresowaniach, o biznesie i nauce, o Kalifornii, winie i podróżach. Cudownie, nawet nie wiem, kiedy te 11 godzin w powietrzu zleciało.
Parę dni na wdrożenie się w kalifornijski rytm dnia i pracy (praca wciąż dla Polski więc cały czas w dwóch czasoprzestrzeniach) i zaraz przyleciała do nas moja Mama, która aktualnie spędza swoje wakacje na wschodnim wybrzeżu, w Bostonie. Miałam tydzień czasu na pokazanie jej najciekawszych zakątków Złotego Stanu.
Wybrałyśmy się do Berkeley- siedziby jednego z najlepszych uniwersytetów amerykańskich, na którym wykładał Czesław Miłosz i jednocześnie miasto słynące z lewicowości i liberalizmu. To tu w latach sześciesiątych doszło do zamieszek studenckich w obronie wolności słowa. Miasteczko jest wieloetniczne, wielokulturowe i hołduje tradycjom "hippie" movement. Uniwersytet może poszczycić się pięknym kampusem i biblioteką, otoczonymi zielenią, parkami, ławeczkami i nawet pomnikami ku czci poległym w różnych wojnach naukowcom i wybitnym studentom. W Berkeley znajduje się również imponujący teatr grecki, gdzie co roku odbywa się Berkeley Jazz Festival.
Byłyśmy również na całodziennej wycieczce wzdłuż wybrzeża, nad Pacyfikiem, w miasteczkach Monterey, Carmel i Big Sur oraz obowiązkowo w dolinie winnic- Napa Valley. W tym kierunku udaliśmy się już w piątkowy wieczór, najpierw do Auburn (pół godziny drogi za Sacramento), gdzie spotkaliśmy się z tymi znajomymi "z samolotu"- tym razem na mały maratonik beer-tasting:) było bardzo przyjemnie. Auburn to niewielkie miasteczko, w którym jest piękny budynek sądu głównego Auburn Courthouse- widać go na wzniesieniu z głównej trasy. Porobiliśmy parę zdjęć nocą, prezentuje się bardzo okazale. Starówka jest również bardzo urocza- małe stare kamieniczki z knajpkami, restauracyjkami, pocztą, sklepikami, troszkę w klimacie dzikiego zachodu. I na samym rynku stary budynek straży pożarnej i wielki pomnik wydobywcy złota, wyglądającego na przodownika pracy;) To są rejony, w których pod koniec pierwszej połowych XIX wieku rozpoczęła się gorączka złota, tzw. gold rush. Następnego dnia, przed sesją winną w Napa Valley, udaliśmy się do Placerville (kiedyś "hang-town"- gdzie niegdyś wieszano ludzi na dwóch końcach liny, taki był "przerób") oraz Coloma, gdzie po raz pierwszy odkryto złoża złota. W Colomie trafiliśmy na organizowany przez miejscową społeczność dzień historyczny- przebrani w stroje "z tamtych czasów" ludzie opowiadali nam o historii tego miejsca, czym się zajmowali, co robili, jak spędzali czas i wszystko, łącznie ze scenerią przenosiło nas wstecz o 150 lat. Bardzo fajne wydarzenie.
Półtora dnia poświęciłyśmy również na San Francisco- i o tym chcę troszkę więcej napisać, bo dotychczas jeszcze nie miałam okazji! Pierwszego dnia, wracając z Berkeley, wybrałyśmy trasę północną, "górą" zatoki, przez Richmond i San Rafael. Przejechałyśmy przez San Rafael Bridge i skręciłyśmy na 101 aby udać się w kierunku Golden Gate Bridge, przed którym planowałyśmy stanąć na parkingu z "view point" i strzelić parę fotek a następnie przemaszerować przez ten najsłynniejszy most świata. Okazało się jednak, że nie było po tej stronie po drodze żadnego parkingu, albo go nie zauważyłyśmy, bo most niespodziewanie "wyrósł" przez nami, ukazał się z zza gór i od razu na niego wjechałyśmy.. niesamowite wrażenie! Golden Gate jest ogromny, długi i wysoki, czerwony jak na zdjęciach i bardzo imponujący. A wszystkie te wielkie i małe samochody jak maleńkie mróweczki po nim mkną. Zaraz za mostem, po stronie miasta, jest parking, gdzie się zatrzymałyśmy (miałyśmy niezwykle dużo szczęścia- miejsc parkingowych jest mniej więcej 20 a chętnych do zaparkowania turystów mniej więcej 200;)- pokręciłyśmy się 2 razy wokół zaparkowanych samochodów i po drugiej rundzie trafiłyśmy dokładnie na wyjeżdżającą z parkingu rodzinkę. Ubrałyśmy się w ciepłe bluzy (strasznie wieje!) i udałyśmy się na most. Na szczęście i niespodziewanie nie było mgły, w której zazwyczaj Golden Gate ma schowane czubki. Lucky us! Widziałam most już wcześniej z tego parkingu, jak również od strony Baker Beach. Jednak przejechanie nim samochodem, i wrażenia z przejścia się po nim są nieporównywalne. Zdecydowanie polecam tę pierwszą przeprawę przez most, od północy, niezapomniane wrażenie! Z samego mostu na uwagę zasługują "słynne" emergency call boxes i tzw. crisis center information, skąd można skontaktować się, jeśli jest się świadkiem próby samobójczej, lub jeśli samemu taką próbę się podejmuje (chyba rzadziej). Od 1937 roku, kiedy most oddano do użytku, odnotowano ponad 1500 samobójstw i na liście najpopularniejszych miejsc na świecie, gdzie popełniane są samobójstwa, Golden Gate Bridge zajmuje niechlubne pierwsze miejsce. Niesamowity jest widok z mostu (sama droga i chodnik znajdują się na wysokości około 75m nad powierzchnią wody) na pływających po zatoce wind-surfingowców. Mkną po wodzie z ogromną prędkością, skaczą (!) po falach, które zostawiają po sobie przepływające statki i żeglówki, ścigają się z innymi surferami, wywalają się, wpadają do wody, migiem ponownie wdrapują się na swoje deski.. no super! Myślę, że dla miłośników wiatru i wody jest to najlepsze miejsce na takie szaleństwa.
Następnego dnia udałyśmy się do San Francisco już Bartem- czyli lokalnym metrem/szybką koleją. To najlepszy i chyba najszybszy sposób, aby dostać się do miasta z okolicznych miejscowości, rozmieszczonych dookoła zatoki. Od razu udałyśmy się w okolice Union Square, skąd co parę minut rusza słynny cable car- najstarsze obsługiwane manualnie pojazdy przemierzające wzgórki i pagórki San Francisco. Są one, obok Golden Gate Bridge, najbardziej znaną atrakcją tego miasta. Przejechałyśmy najpopularniejszą trasę Powell-Hyde aż do samego końca, po drodze mijając Chinatown, wiktoriańskie kamienice, Lombard Street (najbardziej krętą uliczkę w mieście- same serpentyny) i dojeżdżając aż do wybrzeża. Spacerem przeszłyśmy wzdłuż kolejnych przystani-molo (pier'y) aż do najsłynniejszej z nich Pier 39, gdzie jest bardziej "festyniarsko" niż na ruskim bazarze. Ale uroczo przejść się tym molo, poobserwować foki i morskie lwy wylegujące się na wynurzonych skałkach, spojrzeć na panoramę San Francisco na wzgórzu i na nie tak odległe więzienie Alcatraz (z pewnością z drugiej strony ta odległość wydaje się być znacznie większa, szczególnie dla tych, którzy musieli swego czasu planować ucieczkę z tego miejsca). W drodze do Pier 39 nie mogłyśmy oczywiście również pominąć Fisherman's Wharf, rybackiej przystani, nabrzeża, przy której skupia się życie towarzyskie tego miasta. Otoczone licznymi kafejkami, restauracyjkami (wszystkie oferujące owoce morza i klasyczny clam chowder), nawet obskurnymi budkami z morskim fast-foodem, bardzo często grającymi lub śpiewającymi na samym środku artystami i całą gromadą dzikich gołębi, miejsce to ma swój specyficzny klimat. I przyciąga nieprzerwanie miliony turystów.
Z nabrzeża udałyśmy się "w górę" choć raczej powinnam powiedzieć "w dół" w kierunku Downtown. Zajrzałyśmy do Coit Tower, który dumnie stoi na wzgórzu nad panoramą miasta, pilnie strzeżony przez Krzysztofa Kolumba, "the man who discovered America", oraz wielką flagę amerykańską. Szczególnie zależało nam na obejrzeniu malowideł ściennych w wieży Coit, które obrazują życie w San Francisco w latach 30-tych. Wiele z nich malowanych było przez uczniów słynnego i kontrowersyjnego artysty Diego Rivera, męża Fridy Kahlo. Ciekawe, że freski te są potężnych rozmiarów, bardzo kolorowe i "proletariackie" w formie i treści. Przedstawiają klasę robotniczą i rewolucyjnych ideologów w okresie Nowego Ładu (New Deal), zmian społeczno-gospodarczych wprowadzanych w latach 1933-36 przez Roosevelta.
Następnie przeszłyśmy się słynną China Town oraz Little Italy - mnie szczególnie Mała Italia przypadła do gustu, jest niezwykle urokliwą dzielnicą, pełną włoskich kafejek, pizzerii, gwaru i dynamiki tak dla Włochów charakterystycznych. Wszędzie ichnie "bongiorno" i ciao bella ;) nie obyło się oczywiście bez pysznego cappuccino i Pinot Grigio, coraz bardziej lubię to wino:) Chinatown nie zachwyca, choć ma swój urok, ale to zupełnie nie moje klimaty. Ponoć mają najlepszą chińszczyznę na świecie- nie wiem, to zupełnie nie kuchnia dla moich kubeczków smakowych, więc pewnie nigdy się nie przekonam... ale wierzę na słowo. Jest bardzo kolorowo, bardzo kiczowato, bardzo gwarnie i całą główną ulicę można porównać do jednego wielkiego "suku". To największa dzielnica chińska poza Azją i najstarsza w Północnych Stanach Zjednoczonych. Stamtąd udałyśmy się jeszcze na Union Square, głównego placu San Francisco, zawsze tętniącego życiem, otoczonego najlepszymi sklepami, eleganckimi butikami i kawiarniami, centrum najsłynniejszych kin i teatrów tego miasta. Ponoć serce i samo centrum. Tutaj wsiadłyśmy do Bartu i ze słynną melodią na ustach pojechałyśmy z powrotem do domu.
"If you're going to San Francisco
Be sure to wear some flowers in your hair
If you're going to San Francisco
You're gonna meet some gentle people there"
Scott McKenzie