piątek, 14 grudnia 2012

Arizona kraina kaktusów!


Jak długo już nic nie pisałam! Nieustanny brak czasu. Prawie w każdy weekend gdzieś jeździmy, niestety później nie mam czasu na pisanie… a ja nie napiszę od razu, to potem zniechęcają mnie te wszystkie zaległości do nadrobienia!

W poprzedni weekend byliśmy w Grand Canyon – NIE-SA-MO-WI-TE wrażenie! Polecieliśmy do Phoenix, Arizona i na lotnisku wynajęliśmy samochód. Pierwsze popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu Phoenix, stolica tego stanu. Samo miasto nas nie zachwyciło, wydaje się być troszkę zagubione między nowoczesnością, za którą goni a tradycją, w której wciąż jedną nogą tkwi. W samym centrum uderzyła architektura oparta głównie na szkle i aluminium, modnych sklepach, butikach i kawiarniach. Spodobała nam się za to bardzo część, w której umiejscowiony jest State Capitol, czyli główna siedziba władz stanowych.  W zasadzie to w głównym budynku mieści się teraz muzeum, a władze rozmieszczone są w budynkach sąsiadujących z główną siedzibą. Co ciekawe, budynek główny wykonany jest z surowców wydobywanych wyłącznie w Arizonie, tj. malapai i granitu, a jego kopuła pokryta jest miedzią (wydobywają tu mnóstwo miedzi, o tym stanie mówi się nawet „The Copper State”). Sama konstrukcja dopasowana jest do pustynnego klimatu Arizony, czyli np. grube murowane ściany mają za zadanie izolować wnętrza. Trochę w stylu klasycznym, z dużym placem przed wejściem i licznymi pomnikami upamiętniającymi lokalnych oraz narodowych bohaterów, Capitol Building sprawia wrażenie dość dostojnej wizytówki miasta. Po drugiej stronie ulicy znajduje się park, w którym jest więcej pomników oraz tablic oddających cześć bohaterom wojennym bądź upamiętniających różne wojny, w których Amerykanie brali udział, m.in. w Wietnamie, Korei, również ich domową.

Stamtąd pojechaliśmy na północ, do Grand Canyon, na który chcieliśmy poświęcić cały jutrzejszy dzień. Droga zajmuje około 3 godzin i prowadzi głównie przez pustki i pustynie…w sensie niewiele się po drodze dzieje – na horyzoncie widać pasmo gór, co jakiś czas gdzieś w oddali jakieś wioski i miasteczka, a tak to tylko… kaktusy. Urocze niezwykle i jest ich mnóstwo, ale poza tym niewiele. Kaktus to jeden z najpopularniejszych roślin tutaj, jako że Arizona słynnie z pustynnych krajobrazów i klimatu.
Do Grand Canyon dojechaliśmy późną nocą i wyruszyliśmy dopiero następnego dnia rano. Oczywiście znajdowaliśmy się na tzw South Rim, czyli tym południowym odcinku, bardziej popularnym i częściej odwiedzanym. Temperatura w Grand Canyon spadła w stosunku do Phoenix, gdzie dzień wcześniej lądowaliśmy, o ponad 20 stopni Celcjusza, znajdowaliśmy się bowiem teraz na wysokości ok 7000-8000 stóp (ponad 2000m) w górach. Udaliśmy się do głównego punktu informacji turystycznej, pobraliśmy mapy i postanowiliśmy przejechać wzdłuż całą trasę widokową, robiąc liczne przystanki i pomiędzy niektórymi punktami widokowymi robiąc spacery (wracaliśmy do samochodu albo na piechotę, albo busem, który krążył w tej okolicy co kwadrans). Kanion robi niesamowite wrażenie, już na pierwszym punkcie widokowym „zamarłam”. Nie wierzyłam, ze stoję przed (nad?) tym gigantem, który dotychczas widziałam tylko na zdjęciach. Widoczność mieliśmy doskonałą, tak podobno najczęściej jest zimą, ale też wiało dość mocno, co przy tak otwartej przestrzeni i chłodnym powietrzu było dość uciążliwe. Ale widok rekompensował te uciążliwości. W zasadzie z każdego punktu, widać było coś innego, a to inaczej padało światło, a to inny kolor skał, a to dojrzeć można było rzekę Colorado (Kanion jest w istocie przełomem tej rzeki). Pomiędzy wszystkimi punktami widokowymi można albo jechać autobusem, albo samochodem albo wędrować – nad samym „brzegiem” ciągnie się ścieżka. Bardzo ładne wrażenia.

Najpiękniejszym i absolutnie niezapomnianym wrażeniem była niespodzianka, która mnie czekała na jednym z punktów widokowych – Janek się oświadczył! Ja oczywiście przyjęłam jego oświadczyny, i mimo strasznego zimna i wiatru, uroniłam łezkę wzruszenia i zapragnęłam tam zostać na zawsze – nie tyle w tym miejscu, co bardziej chyba w „tej chwili” – chwilo, trwaj J

Rozgrzani tymi emocjami pojechaliśmy dalej zwiedzać ten piękny park (Grand Canyon National Park) – dojechaliśmy aż na prawy skraj tego szlaku, do wielkiej kamiennej wieży widokowej, przy której obejrzeliśmy zachód słońca. Piękny! Choć było już wtedy tak piekielnie zimno, że biegliśmy z powrotem do samochodu, ile sił w nogach ;-) myślałam, że mi palce i czubek nosa odmarznie! ;-)
Zajechaliśmy również do wiosek lub miasteczek, niegdyś i obecnie zamieszkiwanych przez rdzenną ludność – Native Americans. To są rejony przypisywane plemieniom Puebloan, oni jako pierwsi zamieszkiwani region Grand Canyon. Pochodzenie starożytnych grup Puebloan archeolodzy datują na aż 1200 p.n.e. Dzisiejsze zamieszkujące tutaj ludy są ponoć ich potomkami. W późniejszych latach naszej ery oraz po przyjeździe Europejczyków w XVI wieku, plemiona te i ich kultury ewoluowały i wykształcały się z czasem nowe grupy plemienne, jedną z nich są ludzie Navajo, jak również Indianie Hopi zamieszkujący północno-wschodni rezerwat w Arizonie (zwiedziliśmy tzw Hopi House, który wybudowany został na początku XIX wieku, dziś sprzedawane są w nim liczne pamiątki dla turystów z Grand Canyon).