piątek, 14 grudnia 2012

Arizona kraina kaktusów!


Jak długo już nic nie pisałam! Nieustanny brak czasu. Prawie w każdy weekend gdzieś jeździmy, niestety później nie mam czasu na pisanie… a ja nie napiszę od razu, to potem zniechęcają mnie te wszystkie zaległości do nadrobienia!

W poprzedni weekend byliśmy w Grand Canyon – NIE-SA-MO-WI-TE wrażenie! Polecieliśmy do Phoenix, Arizona i na lotnisku wynajęliśmy samochód. Pierwsze popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu Phoenix, stolica tego stanu. Samo miasto nas nie zachwyciło, wydaje się być troszkę zagubione między nowoczesnością, za którą goni a tradycją, w której wciąż jedną nogą tkwi. W samym centrum uderzyła architektura oparta głównie na szkle i aluminium, modnych sklepach, butikach i kawiarniach. Spodobała nam się za to bardzo część, w której umiejscowiony jest State Capitol, czyli główna siedziba władz stanowych.  W zasadzie to w głównym budynku mieści się teraz muzeum, a władze rozmieszczone są w budynkach sąsiadujących z główną siedzibą. Co ciekawe, budynek główny wykonany jest z surowców wydobywanych wyłącznie w Arizonie, tj. malapai i granitu, a jego kopuła pokryta jest miedzią (wydobywają tu mnóstwo miedzi, o tym stanie mówi się nawet „The Copper State”). Sama konstrukcja dopasowana jest do pustynnego klimatu Arizony, czyli np. grube murowane ściany mają za zadanie izolować wnętrza. Trochę w stylu klasycznym, z dużym placem przed wejściem i licznymi pomnikami upamiętniającymi lokalnych oraz narodowych bohaterów, Capitol Building sprawia wrażenie dość dostojnej wizytówki miasta. Po drugiej stronie ulicy znajduje się park, w którym jest więcej pomników oraz tablic oddających cześć bohaterom wojennym bądź upamiętniających różne wojny, w których Amerykanie brali udział, m.in. w Wietnamie, Korei, również ich domową.

Stamtąd pojechaliśmy na północ, do Grand Canyon, na który chcieliśmy poświęcić cały jutrzejszy dzień. Droga zajmuje około 3 godzin i prowadzi głównie przez pustki i pustynie…w sensie niewiele się po drodze dzieje – na horyzoncie widać pasmo gór, co jakiś czas gdzieś w oddali jakieś wioski i miasteczka, a tak to tylko… kaktusy. Urocze niezwykle i jest ich mnóstwo, ale poza tym niewiele. Kaktus to jeden z najpopularniejszych roślin tutaj, jako że Arizona słynnie z pustynnych krajobrazów i klimatu.
Do Grand Canyon dojechaliśmy późną nocą i wyruszyliśmy dopiero następnego dnia rano. Oczywiście znajdowaliśmy się na tzw South Rim, czyli tym południowym odcinku, bardziej popularnym i częściej odwiedzanym. Temperatura w Grand Canyon spadła w stosunku do Phoenix, gdzie dzień wcześniej lądowaliśmy, o ponad 20 stopni Celcjusza, znajdowaliśmy się bowiem teraz na wysokości ok 7000-8000 stóp (ponad 2000m) w górach. Udaliśmy się do głównego punktu informacji turystycznej, pobraliśmy mapy i postanowiliśmy przejechać wzdłuż całą trasę widokową, robiąc liczne przystanki i pomiędzy niektórymi punktami widokowymi robiąc spacery (wracaliśmy do samochodu albo na piechotę, albo busem, który krążył w tej okolicy co kwadrans). Kanion robi niesamowite wrażenie, już na pierwszym punkcie widokowym „zamarłam”. Nie wierzyłam, ze stoję przed (nad?) tym gigantem, który dotychczas widziałam tylko na zdjęciach. Widoczność mieliśmy doskonałą, tak podobno najczęściej jest zimą, ale też wiało dość mocno, co przy tak otwartej przestrzeni i chłodnym powietrzu było dość uciążliwe. Ale widok rekompensował te uciążliwości. W zasadzie z każdego punktu, widać było coś innego, a to inaczej padało światło, a to inny kolor skał, a to dojrzeć można było rzekę Colorado (Kanion jest w istocie przełomem tej rzeki). Pomiędzy wszystkimi punktami widokowymi można albo jechać autobusem, albo samochodem albo wędrować – nad samym „brzegiem” ciągnie się ścieżka. Bardzo ładne wrażenia.

Najpiękniejszym i absolutnie niezapomnianym wrażeniem była niespodzianka, która mnie czekała na jednym z punktów widokowych – Janek się oświadczył! Ja oczywiście przyjęłam jego oświadczyny, i mimo strasznego zimna i wiatru, uroniłam łezkę wzruszenia i zapragnęłam tam zostać na zawsze – nie tyle w tym miejscu, co bardziej chyba w „tej chwili” – chwilo, trwaj J

Rozgrzani tymi emocjami pojechaliśmy dalej zwiedzać ten piękny park (Grand Canyon National Park) – dojechaliśmy aż na prawy skraj tego szlaku, do wielkiej kamiennej wieży widokowej, przy której obejrzeliśmy zachód słońca. Piękny! Choć było już wtedy tak piekielnie zimno, że biegliśmy z powrotem do samochodu, ile sił w nogach ;-) myślałam, że mi palce i czubek nosa odmarznie! ;-)
Zajechaliśmy również do wiosek lub miasteczek, niegdyś i obecnie zamieszkiwanych przez rdzenną ludność – Native Americans. To są rejony przypisywane plemieniom Puebloan, oni jako pierwsi zamieszkiwani region Grand Canyon. Pochodzenie starożytnych grup Puebloan archeolodzy datują na aż 1200 p.n.e. Dzisiejsze zamieszkujące tutaj ludy są ponoć ich potomkami. W późniejszych latach naszej ery oraz po przyjeździe Europejczyków w XVI wieku, plemiona te i ich kultury ewoluowały i wykształcały się z czasem nowe grupy plemienne, jedną z nich są ludzie Navajo, jak również Indianie Hopi zamieszkujący północno-wschodni rezerwat w Arizonie (zwiedziliśmy tzw Hopi House, który wybudowany został na początku XIX wieku, dziś sprzedawane są w nim liczne pamiątki dla turystów z Grand Canyon).

czwartek, 6 września 2012

"Labour Day" weekend Hiking!


Minął już rok, od kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy i dokładnie rok od poprzedniego kempingu. W tym roku, zgodnie z tradycją również postanowiliśmy udać się do Stanislaus National Park w Bear Valley nad Union Reservoir i tam się rozbić (w tej samej okolicy, gdzie "stacjonowaliśmy" rok temu). Jako że te okolice poznaliśmy już wcześniej, zdecydowaliśmy się oddalić trochę i zrobić sobie mały spacer po górach, na okoliczny szczyt Ebbetts Peak. Podjechaliśmy samochodem parę mil i zaparkowaliśmy przy zbiorniku, który wydawał nam się sztuczny a wyglądał, jakby był małym jeziorem w dolinie powulkanicznej. Tak naprawdę to wyglądał, jakby był dziurą po uderzeniu wielkiego meteora. 

Udaliśmy się w stronę szlaku, który wydawał się być zamknięty (otoczony metalowymi drutami). Wiedzeni ciekawością, przeszliśmy pod drutami, tłumacząc sobie, że to ogrodzenie, broniące dostępu krowom, które pasą się niedaleko w dolinie. Tak też rzeczywiście było, w czym utwierdził nas starszy Pan, którego minęliśmy po drodze. Podzielił się z nami paroma cennymi informacjami, m.in. tym, że to piękne, stare drzewo, które minęliśmy na początku szlaku to Juniper Pine, możliwe że jest ono nawet 400-500-letnim okazem. Bardzo dorobne i piękne, rośnie na samym środku wzniesienia, które prowadzi na szlak. Wdaliśmy się również w krótką z piechurem rozmowę, bardzo pouczającą, jako że mężczyzna ten był chyba geologiem, może archeologiem z wykształcenia, a może po prostu z zamiłowania. Opowiadał nam o skałach i skałkach wulkanicznych, które tu na tym terenie można znaleźć. Opowiedział nam troszkę o okolicy i działaniach wulkanów na tym terenie. Następnie rozłączyliśmy się – dla niego już troszkę trudno było się wyżej wspinać (byliśmy na wysokości ok. 8700ft) a my chcieliśmy uderzyć na sam szczyt. Rzeczywiście na tej wysokości, mimo że nie byliśmy zmęczeni jeszcze, bo dopiero co rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, zupełnie inaczej się oddycha- a raczej odczuwa zmęczenie, szybciej traci się oddech i dostaje tzw. „zadyszki”. Zatem sapiąc troszkę, powoli maszerowaliśmy na samą górę. 

Szczyt wydawał się być bardzo niedaleko i wcale nie tak wysoki i nieosiągalny jak z dołu. Sama wędrówka zajęła nam może z godzinkę, może troszkę dłużej ale końcówka była już dość stroma i wdrapywaliśmy się „na czworakach”. W między czasie zrobiliśmy sobie jeszcze sesję zdjęciową na tle uroczych widoków i tych nietuzinkowo kolorowych skałek (w jednym miejscu miały one kolor powierzchni Marsa, tak mi się kojarzyły). Sama góra to natomiast kamienie praktycznie całkowicie czarne i grafitowe. Doszliśmy na samą górę, gdzie wbita była przetarta w pół amerykańska flaga. Pod jednym z kamieni przy fladze znaleźliśmy plik białych kartek, na jednej z nich napisany był list od poprzednich „hikowiczów” – jakaś para z bratem wdrapała się tu parę dni wcześniej i zapisała swoje wrażenia „ku potomności”. Zostawili parę wolnych kartek, żeby inni mieli okazję też się wpisać. Na szczęście mieliśmy długopis w plecaku i zapisaliśmy na kartce parę słów od nas, do kolejnych piechurów. Bardzo miły akcent, schowaliśmy kartki do plastikowej torebki po świeżo skonsumowanych suszonych morelach (węglowodany!) i podłożyliśmy pod kamień. Ciekawe czy i kto następny wpiszę się do naszej „księgi” ;-)

Schodzenie poszło nam już migiem, wróciliśmy tą samą trasą, jeszcze raz podziwiając piękne widoki i pojechaliśmy dalej do Lake Topaz – jezioro na granicy stanów Kalifornia i Nevada. Jechaliśmy piękną trasą słynącą z pięknych widoków „Scenic view” Highway 89 i później 395. Janek miał ochotę zagrać w jednorękiego bandytę i ruletkę w kasynie. Nie zajęło nam to długo, nawet nie przegraliśmy wszystkich przeznaczonych na ten cel pieniędzy, zjedliśmy steka i wróciliśmy z powrotem na kemping. Tam już czekał na nas bigos i kiełbaski, mniam J 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Back in Cali!

I ponownie w Kalifornii... troszkę miałam wrażenie, jakbym jechała z domu, do domu. Może to dobry znak, jak na powolne przyzwyczajanie się do nowego miejsca.
Okazuje się, iż receptą na jet-lag jest nieprzespanie paru nocy poprzedzających podróż i aktywne spędzenie  samego lotu. Po bardzo emocjonującym weekendzie przed moim wylotem- wesele, pakowanie, rozmowy do późnych godzin nocnych- wsiadłam do samolotu z nadzieją i zamiarem przespania całej podróży. Jednak nie było mi to dane- obok mnie siedziała przesympatyczna para, małżeństwo muzyków i od razu zaprosili mnie do przyłączenia się do ich "imprezy"- wokół chilijskiego wina. Najpierw odmówiłam, byłam nieprzytomna i ledwo widziałam na oczy. Ale przy drugiej kolejce już dałam się skusić i razem z współtowarzyszami podróży zamówiliśmy kolejną rundkę wina. I to był początek naszej nowej znajomości- przegadaliśmy całą podróż, nie zmróżyliśmy oka, rozmawialiśmy o muzyce, o książkach, o zainteresowaniach, o biznesie i nauce, o Kalifornii, winie i podróżach. Cudownie, nawet nie wiem, kiedy te 11 godzin w powietrzu zleciało.

Parę dni na wdrożenie się w kalifornijski rytm dnia i pracy (praca wciąż dla Polski więc cały czas w dwóch czasoprzestrzeniach) i zaraz przyleciała do nas moja Mama, która aktualnie spędza swoje wakacje na wschodnim wybrzeżu, w Bostonie. Miałam tydzień czasu na pokazanie jej najciekawszych zakątków Złotego Stanu.

Wybrałyśmy się do Berkeley- siedziby jednego z najlepszych uniwersytetów amerykańskich, na którym wykładał Czesław Miłosz i jednocześnie miasto słynące z lewicowości i liberalizmu. To tu w latach sześciesiątych doszło do zamieszek studenckich w obronie wolności słowa. Miasteczko jest wieloetniczne, wielokulturowe i hołduje tradycjom "hippie" movement. Uniwersytet może poszczycić się pięknym kampusem i biblioteką, otoczonymi zielenią, parkami, ławeczkami i nawet pomnikami ku czci poległym w różnych wojnach naukowcom i wybitnym studentom. W Berkeley znajduje się również imponujący teatr grecki, gdzie co roku odbywa się Berkeley Jazz Festival.

Byłyśmy również na całodziennej wycieczce wzdłuż wybrzeża, nad Pacyfikiem, w miasteczkach Monterey, Carmel i Big Sur oraz obowiązkowo w dolinie winnic- Napa Valley. W tym kierunku udaliśmy się już w piątkowy wieczór, najpierw do Auburn (pół godziny drogi za Sacramento), gdzie spotkaliśmy się z tymi znajomymi "z samolotu"- tym razem na mały maratonik beer-tasting:) było bardzo przyjemnie. Auburn to niewielkie miasteczko, w którym jest piękny budynek sądu głównego Auburn Courthouse- widać go na wzniesieniu z głównej trasy. Porobiliśmy parę zdjęć nocą, prezentuje się bardzo okazale. Starówka jest również bardzo urocza- małe stare kamieniczki z knajpkami, restauracyjkami, pocztą, sklepikami, troszkę w klimacie dzikiego zachodu. I na samym rynku stary budynek straży pożarnej i wielki pomnik wydobywcy złota, wyglądającego na przodownika pracy;) To są rejony, w których pod koniec pierwszej połowych XIX wieku rozpoczęła się gorączka złota, tzw. gold rush. Następnego dnia, przed sesją winną w Napa Valley, udaliśmy się do Placerville (kiedyś "hang-town"- gdzie niegdyś wieszano ludzi na dwóch końcach liny, taki był "przerób") oraz Coloma, gdzie po raz pierwszy odkryto złoża złota. W Colomie trafiliśmy na organizowany przez miejscową społeczność dzień historyczny- przebrani w stroje "z tamtych czasów" ludzie opowiadali nam o historii tego miejsca, czym się zajmowali, co robili, jak spędzali czas i wszystko, łącznie ze scenerią przenosiło nas wstecz o 150 lat. Bardzo fajne wydarzenie.

Półtora dnia poświęciłyśmy również na San Francisco- i o tym chcę troszkę więcej napisać, bo dotychczas jeszcze nie miałam okazji! Pierwszego dnia, wracając z Berkeley, wybrałyśmy trasę północną, "górą" zatoki, przez Richmond i San Rafael. Przejechałyśmy przez San Rafael Bridge i skręciłyśmy na 101 aby udać się w kierunku Golden Gate Bridge, przed którym planowałyśmy stanąć na parkingu z "view point" i strzelić parę fotek a następnie przemaszerować przez ten najsłynniejszy most świata. Okazało się jednak, że nie było po tej stronie po drodze żadnego parkingu, albo go nie zauważyłyśmy, bo most niespodziewanie "wyrósł" przez nami, ukazał się z zza gór i od razu na niego wjechałyśmy.. niesamowite wrażenie! Golden Gate jest ogromny, długi i wysoki, czerwony jak na zdjęciach i bardzo imponujący. A wszystkie te wielkie i małe samochody jak maleńkie mróweczki po nim mkną. Zaraz za mostem, po stronie miasta, jest parking, gdzie się zatrzymałyśmy (miałyśmy niezwykle dużo szczęścia- miejsc parkingowych jest mniej więcej 20 a chętnych do zaparkowania turystów mniej więcej 200;)- pokręciłyśmy się 2 razy wokół zaparkowanych samochodów i po drugiej rundzie trafiłyśmy dokładnie na wyjeżdżającą z parkingu rodzinkę. Ubrałyśmy się w ciepłe bluzy (strasznie wieje!) i udałyśmy się na most. Na szczęście i niespodziewanie nie było mgły, w której zazwyczaj Golden Gate ma schowane czubki. Lucky us! Widziałam most już wcześniej z tego parkingu, jak również od strony Baker Beach. Jednak przejechanie nim samochodem, i wrażenia z przejścia się po nim są nieporównywalne. Zdecydowanie polecam tę pierwszą przeprawę przez most, od północy, niezapomniane wrażenie! Z samego mostu na uwagę zasługują "słynne" emergency call boxes i tzw. crisis center information, skąd można skontaktować się, jeśli jest się świadkiem próby samobójczej, lub jeśli samemu taką próbę się podejmuje (chyba rzadziej). Od 1937 roku, kiedy most oddano do użytku, odnotowano ponad 1500 samobójstw i na liście najpopularniejszych miejsc na świecie, gdzie popełniane są samobójstwa, Golden Gate Bridge zajmuje niechlubne pierwsze miejsce. Niesamowity jest widok z mostu (sama droga i chodnik znajdują się na wysokości około 75m nad powierzchnią wody) na pływających po zatoce wind-surfingowców. Mkną po wodzie z ogromną prędkością, skaczą (!) po falach, które zostawiają po sobie przepływające statki i żeglówki, ścigają się z innymi surferami, wywalają się, wpadają do wody, migiem ponownie wdrapują się na swoje deski.. no super! Myślę, że dla miłośników wiatru i wody jest to najlepsze miejsce na takie szaleństwa.

Następnego dnia udałyśmy się do San Francisco już Bartem- czyli lokalnym metrem/szybką koleją. To najlepszy i chyba najszybszy sposób, aby dostać się do miasta z okolicznych miejscowości, rozmieszczonych  dookoła zatoki. Od razu udałyśmy się w okolice Union Square, skąd co parę minut rusza słynny cable car- najstarsze obsługiwane manualnie pojazdy przemierzające wzgórki i pagórki San Francisco. Są one, obok Golden Gate Bridge, najbardziej znaną atrakcją tego miasta. Przejechałyśmy najpopularniejszą trasę Powell-Hyde aż do samego końca, po drodze mijając Chinatown, wiktoriańskie kamienice, Lombard Street (najbardziej krętą uliczkę w mieście- same serpentyny) i dojeżdżając aż do wybrzeża. Spacerem przeszłyśmy wzdłuż kolejnych przystani-molo (pier'y) aż do najsłynniejszej z nich Pier 39, gdzie jest bardziej  "festyniarsko" niż na ruskim bazarze. Ale uroczo przejść się tym molo, poobserwować foki i morskie lwy wylegujące się na wynurzonych skałkach, spojrzeć na panoramę San Francisco na wzgórzu i na nie tak odległe więzienie Alcatraz (z pewnością z drugiej strony ta odległość wydaje się być znacznie większa, szczególnie dla tych, którzy musieli swego czasu planować ucieczkę z tego miejsca). W drodze do Pier 39 nie mogłyśmy oczywiście również pominąć Fisherman's Wharf, rybackiej przystani, nabrzeża, przy której skupia się życie towarzyskie tego miasta. Otoczone licznymi kafejkami, restauracyjkami (wszystkie oferujące owoce morza i klasyczny clam chowder), nawet obskurnymi budkami z morskim fast-foodem, bardzo często grającymi lub śpiewającymi na samym środku artystami i całą gromadą dzikich gołębi, miejsce to ma swój specyficzny klimat. I przyciąga nieprzerwanie miliony turystów.

Z nabrzeża udałyśmy się "w górę" choć raczej powinnam powiedzieć "w dół" w kierunku Downtown. Zajrzałyśmy do Coit Tower, który dumnie stoi na wzgórzu nad panoramą miasta, pilnie strzeżony przez Krzysztofa Kolumba, "the man who discovered America", oraz wielką flagę amerykańską. Szczególnie zależało nam na obejrzeniu malowideł ściennych w wieży Coit, które obrazują życie w San Francisco w latach 30-tych. Wiele z nich malowanych było przez uczniów słynnego i kontrowersyjnego artysty Diego Rivera, męża Fridy Kahlo. Ciekawe, że freski te są potężnych rozmiarów, bardzo kolorowe i "proletariackie" w formie i treści. Przedstawiają klasę robotniczą i rewolucyjnych ideologów w okresie Nowego Ładu (New Deal), zmian społeczno-gospodarczych wprowadzanych w latach 1933-36 przez Roosevelta.

Następnie przeszłyśmy się słynną China Town oraz Little Italy - mnie szczególnie Mała Italia przypadła do gustu, jest niezwykle urokliwą dzielnicą, pełną włoskich kafejek, pizzerii, gwaru i dynamiki tak dla Włochów charakterystycznych. Wszędzie ichnie "bongiorno" i ciao bella ;) nie obyło się oczywiście bez pysznego cappuccino i Pinot Grigio, coraz bardziej lubię to wino:) Chinatown nie zachwyca, choć ma swój urok, ale to zupełnie nie moje klimaty. Ponoć mają najlepszą chińszczyznę na świecie- nie wiem, to zupełnie nie kuchnia dla moich kubeczków smakowych, więc pewnie nigdy się nie przekonam... ale wierzę na słowo. Jest bardzo kolorowo, bardzo kiczowato, bardzo gwarnie i całą główną ulicę można porównać do jednego wielkiego "suku". To największa dzielnica chińska poza Azją i najstarsza w Północnych Stanach Zjednoczonych. Stamtąd udałyśmy się jeszcze na Union Square, głównego placu San Francisco, zawsze tętniącego życiem, otoczonego najlepszymi sklepami, eleganckimi butikami i kawiarniami, centrum najsłynniejszych kin i teatrów tego miasta. Ponoć serce i samo centrum. Tutaj wsiadłyśmy do Bartu i ze słynną melodią na ustach pojechałyśmy z powrotem do domu.

"If you're going to San Francisco
Be sure to wear some flowers in your hair
If you're going to San Francisco
You're gonna meet some gentle people there"

Scott McKenzie

niedziela, 1 kwietnia 2012

Znowu grzyby i znów niespodzianka!

Albo nie mamy szczęścia do grzybów, albo mamy szczęście do (nie)spodziewanie pięknych miejsc- znów na takowe trafiliśmy wyruszając do lasu. Z powodu zgubionego tydzień wcześniej telefonu (mea culpa!) musieliśmy wrócić w ten weekend do Samuel Taylor State Park, aby odebrać zgubę od Rangera. Był to jedynie pretekst, żeby raz jeszcze spróbować poszukać grzybów, liczyliśmy że tym razem będziemy mieć więcej szczęścia. Nic z tego- grzybów w kwietniu już nie ma, może za chłodno, może za mokro (ostatnio dużo padało), a może miejsce nie najlepsze. Podjechaliśmy na pierwszy lepszy parking i wyruszyliśmy na szlak. Jeszcze chyba nie pisałam, że amerykańskie szlaki są... nieoznakowane! W sensie na początku są pięknie opisane, ze strzałkami i nazwami, a później już nie ma śladu żadnych tabliczek, żadnych kolorów, wstążek, oznakowań, nic- po prostu ścieżka. Jak się ścieżka rozwidla, to trzeba strzelać, w którą iść stronę, jak się ścieżka nagle kończy, to idzie się w ciemno, licząc na to, że zaraz znów natrafi się na wydeptaną drogę. Ot, taka ciekawostka, przynajmniej w tych okolicach.

Szlak prowadził częściowo przez las, częściowo ostro w górę, po kamieniach i trawie. Wprawdzie spacerowaliśmy z myślą o grzybach, ale szybko stwierdziliśmy, że będziemy się wspinać na samą górę i zobaczymy, gdzie dalej prowadzi szlak. Po drodze spotkaliśmy indyka, beztrosko spacerującego po pagórkach- kapitalne są te spotykane tu w mieście, w górach, na szlakach, wśród domów mieszkalnych dzikie zwierzęta.

Tego, co ujrzeliśmy na górze zupełnie się nie spodziewaliśmy. Przed nami rozpościerał się widok na dalsze pagórki, porośnięte na niższym poziomie drzewami, ocean oraz zatokę. Na wprost przed nami, za górkami i lasami, za zatoką i kolejnym wzniesieniem widać było centrum San Francisco- charakterystyczny widok na wieżowce. Widok wprost nieziemski, nie mieliśmy pojęcia, że spotka nas tu taka atrakcja. Najwidoczniej wszyscy inni turyści właśnie dla tego widoku tu przybyli, ponoć jest to dość znana okolica i piękne szlaki. Spotkaliśmy parę Francuzów, bardzo sympatyczni ludzie, mieszkający w SF i właśnie na niedzielnie popołudnie specjalnie tutaj się wybrali, aby spojrzeć na swoje miasto z innej perspektywy.

Poszliśmy razem z nimi dalej tym szlakiem, nie bardzo wiedząc gdzie nas zaprowadzi- oni liczyli na to, że dojdą do swojego parkingu, my że do naszego. Tylko Janek był przekonany, że idziemy w dobrym kierunku- i rzeczywiście po parunastu minutach byliśmy już przy samochodzie. Po drodze, już przy samym zejściu na parking, Janek znalazł rydza! wprawdzie robaczywego, ale rydz! Honor tej wyprawy został obroniony;)
Podwieźliśmy Francuzów na ich parking, wymieniliśmy się z nimi numerami telefonów i pewnie jeszcze się z nimi spotkamy, przy okazji jakieś wizyty w SF.
A na tym zdjęciu widać stanowe kwiatki Kalifornii, tzw. California poppies (albo golden poppies).

niedziela, 25 marca 2012

Zamiast gryby - wieloryby! Point Reyes i Inverness

Miał być tylko szybki wypad na grzyby, a wyszło jak zwykle- niespodziewanie odkryliśmy śliczne miejsce i zamiast torby grzybów wróciliśmy ze stertą zdjęć i koszykiem wspomnień:) uwielbiam to!
mała dygresja- jaka szkoda, że bezpowrotnie minęły czasy, gdy pamiątką z wyjazdu była rzeczywiście "sterta" zdjęć, można w nich było przebierać, grzebać, układać w albumie, oglądać i czytać jak książkę. Teraz gromadzimy je na giga-karcie w aparacie, wyrzucamy co gorsze, potem porządkujemy w folderach na komputerze...ahh! ale cóż, to w końcu nasz wybór, nasze lenistwo- albo nowy świat, nowe możliwości;)

Wyruszyliśmy więc na północ, do Marin county (my jesteśmy w Alameda county) do parku stanowego Samuel Taylor. Janek miał ochotę na grzybobranie, ja na poszwendanie się po lesie. W Stanach można zbierać grzyby tylko w miejscach, gdzie jest to dozwolone- można to sprawdzić na stronach internetowych poszczególnych parków stanowych/narodowych. Co ciekawe, jedna osoba może legalnie zebrać i wywieźć z lasu jedynie niewiele ponad 2 kg (5pounds)- jeśli na drodze lub w lesie zatrzyma Cię leśniczy (tzw. ranger) i skontroluje Twoje "łupy", to za przekroczenie tej dozwolonej ilości może Ci wręczyć mandat w wysokości nawet 300$! ale grzybobranie nie jest tu w ogóle popularne, Amerykanie na samą propozycję wypadu na "mushroom picking" się krzywią i dziwią. Myślę, że to rozrywka głównie Polaków i Europejczyków ze wschodu, bo również nie wyobrażam sobie spotkać w lesie, z koszykiem kurek czy prawdziwków Francuza, Holendra czy Hiszpana...

Nie mieliśmy tego dnia szczęścia- może za dużo w ostatnim tygodniu padało, może ktoś nas uprzedził, a może szukaliśmy w niewłaściwych miejscach, w każdym bądź razie nie znaleźliśmy nic, nawet maślaka, ani jednej kurki. Po paru nieudanych próbach, po kilku spacerach w kolejnych miejscach, do których przejeżdżaliśmy, licząc na to, że tu będą "lepsze" tereny, zmęczeni wędrówkami po lesie zrezygnowaliśmy i skierowaliśmy się w drogę powrotną. Na trasie odbiliśmy w kierunku przylądka Point Reyes, którego główną atrakcją miała być latarnia morska. I rzeczywiście była, choć same miasteczko Inverness, przez które przejeżdżaliśmy po drodze również było nie lada ciekawostką i mile nas zaskoczyło. Miejscowość malutka, żyjąca głównie z turystyki, troszkę jak opisywane wcześniej Valley Ford- życie skupia się wokół głównego sklepu, poczty, restauracji, kafejki i wiele się tam na co dzień nie dzieje. W tym cały urok. Największym zaskoczeniem był jednak widok na tyłach sklepu, za parkingiem, gdzie rozciągała się już zatoka Bodega Bay. Otóż przy samym brzegu, na mieliźnie osadzony był wrak statku Point Reyes- stary, zardzewiały, zaniedbany. Świetny widok, na tle zachmurzonego nieba, i nieśmiało wychodzącego słońca (prognozy pogody na dzisiejszy dzień były niesprzyjające- miało padać po południu, podobnie jak w ostatnim tygodniu, ale na szczęście prognozy nie sprawdziły się i było dość ciepło i dość słonecznie). Podeszliśmy bliżej i zrobiliśmy statkowi małą sesję zdjęciową- kusiło nas, by się na niego wdrapać, ale niestety oddzielał nas od niego cienki strumyk wody, nie do przejścia "na sucho". Nie mogę nigdzie znaleźć historii tego statku, ciekawa jestem, co go tam sprowadziło...

Droga do latarni Point Reyes wiła się wśród zielonych pól, na których pasły się beztrosko krowy i kozy. Nie ciągnęła się wzdłuż wybrzeża, lecz głębokim lądem zmierzającym ku wodzie. Wspaniałe to robiło wrażenie- na horyzoncie wciąż widać było bezkres oceanu, wciąż się ku niemu zbliżaliśmy i wciąż nie mogliśmy do niego dotrzeć. Przed każdym zakrętem wydawało się, że już zaraz będziemy na miejscu, a za nim znów zaskakiwał nas kolejny widok pól i zieleni, i niebieska kreska wody spotykająca się z błękitnym niebem. Minęliśmy również cztery historyczne, ze względu na lata funkcjonowania wpisane do rejestru zabytkowych miejsc tego regionu, rancha, czyli inaczej mówiąc gospodarstwa rolne, do których zapewne należało całe pasące się po okolicach bydło. Dojazdu bezpośredniego do latarni morskiej nie ma, ostatnie pół mili trzeba przejść aż do stacji, w której przebywa jeden z opiekunów tego miejsca oraz gdzie zlokalizowany jest sklepik z pamiątkami. Tu znajduje się również punkt widokowy, z którego podziwiać można ocean, samą latarnię znajdującą się znacznie poniżej poziomu stacji oraz skąd obserwować można wieloryby. Trafiliśmy akurat na okres ich migracji, więc tego dnia pływało ich bardzo dużo (podobno rano zaobserwowano ich aż 50!). Mieliśmy szczęście wypatrzeć jednego na samym początku, w oddali, jak wynurzał się i wypuszczał wodę, drugiego bliżej brzegu, kiedy już wracaliśmy.

Jako że przylądek Point Reyes jest ponoć najbardziej wietrznym i zamglonym miejscem zachodniego wybrzeża (z pogodą mieliśmy super szczęście, bo tego dnia było słonecznie, nie padało- mimo zapowiedzi, że będzie i wiatr był znośny, umiarkowany), latarnia jest umiejscowiona możliwie jak najniżej (na skarpie schodzącej do wody). Schodzi się do niej schodami (308), dzięki czemu zarówno z góry, jak i z samej ścieżki piękny rozpościera się na nią widok. Jest podobno jedną z 22 jeszcze czynnych, i jedną z 44 latarni wybrzeża w Kalifornii. W roku 1975 została zautomatyzowana, lecz nie zdemontowano jej pierwotnej, uruchamianej manualnie, poprzedniczki. Oryginalna latarnia robi niesamowite wrażenie- ma niedużą żarówkę w środku, otoczoną wysoką ścianą szkła powiększającego (dzięki czemu widoczna jest na odległość aż 19 mil, podobno) a cała konstrukcją wokoło przykryta jest zasłonami, które chronią ją od promieni słonecznych w ciągu dnia (wiadomo, co mogłoby się stać gdyby słońce padało bezpośrednio na szkło). Światło zastępcze, rezerwowe, mieści się na małym, starym budynku zaraz obok, z którego wydobywa się regularny sygnał przeciwmgielny i jest jakby miniaturką tej pierwotnej wielkiej latarni. Podobnie jak dziś turyści, również latarnicy musieli wspinać się po tych 308 schodach, by dostać się do pomieszczeń mieszkalnych, jak również- w latach wcześniejszych- do zasobów węgla, którym opalali piec (niezbędny do obsługi m.in pompy, silnika) na dole przy latarni. Nie mieli Ci panowie łatwego życia, żaden z zatrudnionych w Point Reyes latarników nie przeszedł od początku do końca wszystkich stopni kariery zawodowej, a rekordzista najdłużej wytrzymał na tym stanowisku 2 lata. Znane są przypadki szaleństwa, zaginięcia lub zapicia smutków alkoholem i zniknięcia z posterunku (wpisy przedrukowane z dzienników pracy z tego miejsca). Praca w tym miejscu była bowiem ciężka, do najbliższego miasta było kilkanaście mil, warunki pogodowe ciężkie, dodatkowo tych ponad 300 stopni wspinaczki kilka razy dziennie...  Dziś, przy pełnej automatyzacji wygląda to inaczej, znacznie łatwiej, latarnicy doglądają tylko co jakiś czas latarnię i sprzęt, czasem przeczyszczą zabytkową konstrukcję a ich praca polega przede wszystkim na obsłudze przybywających do tego miejsca turystów.

Porobiliśmy sobie jeszcze parę zdjęć z latarnią i oceanem w tle i wyruszyliśmy dziarsko schodami w górę.

W drodze powrotnej z Point Reyes zajechaliśmy jeszcze do San Rafael, gdzie już wcześniej sprawdzaliśmy, że mieści się jedna z misji hiszpańskich w Kalifornii. Nie zrobiła na nas jednak tak dużego wrażenia jak ta w Carmel, czy Santa Barbara. Założona jako misja podlegająca misji w San Francisco i pełniąca początkowo funkcję szpitala-sanatorium, została rozbudowana i w 1822 nadano jej status pełnoprawnej misji. Po sekularyzacji zarządzonej przez władze meksykańskie w 1840 została porzucona, przestała funkcjonować, następnie zburzona i odbudowana dopiero w 1949 roku. Kościół i kaplica, które dziś się znajdują na miejscu starej misji są całkowicie nowoczesne, nie ma śladu starej konstrukcji- może dlatego nie ma w sobie nic szczególnie imponującego.

sobota, 3 marca 2012

W pogoni za srebrem i Mark Twain'em - Virginia City, Nevada

Na Janka urodzinowy weekend wybraliśmy się do Virginia City, miasta, w którym w połowie XIX wieku odkryto złoża srebra i rozpoczęto jego wydobycie (w niedaleko położonym Comstock Lode). Odkrycie to, 10 lat po pierwszym okryciu złota w Sutter's Mill, które zapoczątkowało tzw. Golden Rush w Kalifornii, rozpoczęło masowy influx ludności do tego regionu. Wkrótce potem, u szczytu swojej światłości, miasto okazało się być jednym z najbogatszych w całej Ameryce. W kierunku Virginia City pojechaliśmy już w piątek wieczór i zatrzymaliśmy się na południu Lake Tahoe, nocowaliśmy w Stateline, Nevada (to miejscowość na granicy stanów Kalifornia i Nevada, masowo przyjeżdżają tu kalifornijczycy, by korzystać z uciech licznych kasyn i zostawiać w Nevadzie swoje ciężko zarobione pieniądze; troszkę jak Polacy wyjeżdżający na Słowację, po tanie piwo:p). Co ciekawe, rzeczywiście jest tam znacznie taniej niż w CA. 

Po dość rozrywkowej nocy w szponach hazardu;) i po dość ciężkim poranku ale i najlepszym na świecie breakfast buffet:) wyruszyliśmy w górę Lake Tahoe, jego wschodnim brzegiem. Widoki cudowne, zaśnieżone góry, krystalicznie czysta woda i wszystko skąpane w promieniach zimowego słońca. Droga wije się wzdłuż wybrzeża, co kilkaset metrów są punkty widokowi, z których można podziwiać te piękne krajobrazy. Jezioro jest ogromne i dość głębokie (piąte najgłębsze na świecie?), podobno gdyby zalać wodą z niego cały stan Kalifornii, to by go całkowicie zakryto i poziom wody wynosiłby około 14inch. Całość robi ogromne wrażenie, przede wszystkim dlatego, że jest całkiem duże, otoczone pięknymi górami i bardzo czyste, nawet z wysokości widać dno jeziora. 

Po około godzinie jazdy, mijając po drodze Carson City- stolicę stanu Nevada, gdzie zatrzymaliśmy się tylko, aby zobaczyć z zewnątrz State Capitol- siedzibę gubernatora i władz stanowych (w dwóch budynkach obok siebie mieszczą się obie izby parlamentu oraz sąd najwyższy, wszystko otoczone ładnym niedużym parkiem z pomnikiem ku czci poległych na służbie urzędników stanowych). Niewiele więcej było do oglądania, wyruszyliśmy dalej w stronę Virginia City. Przejeżdża się praktycznie przez pustkowie- drogę otaczają tylko góry, co jakiś czas widać dźwigi i maszyny wskazujące na kopalnię i wydobycie surowców bądź mija się takie cudo, jak rozpadający się, stary drewniany barak z napisem Chocolate Nugget Candy factory (outlet) :)  

A samo Virginia City to miasto magia, już wjeżdżając do niego, od strony Silver City, od razu przenieśliśmy się do innej czasoprzestrzeni, do świata dzikiego zachodu i westernów, klimat XIX wieku, wszystko zachowane tak, jakby czas się zatrzymał w latach 1860-tych. Co krok to saloon z innym wystrojem. Na ulicy kowboje z końmi i przechadzający się ulicą osiołek (zbierający centy na pożywienie- dla niego chyba, lub jego właściciela).  

W jednej z najsłynniejszych knajp Bucket of Blood właśnie odbywał się koncert na żywo, muzyka country, ludzie ubrani w stroje prosto z westernów tańcowali, mężczyźni witali mijające ich kobiety pochyleniem głowy i przytrzymaniem kapelusza, ale klimat!  



W innym saloon, zaraz po drugiej stronie ulicy, wśród maszyn jednorękich bandytów, w rogu stoi słynny Suicide table, przy którym podobno trzech kolejnych właścicieli popełniło samobójstwa, ponoć między innymi ze względu na wielką fortunę przegraną w tym miejscu. 

Wzdłuż głównej- jedynej- drogi ciągną się rozsypujące się stare kamienice i domy, prawie nie odnawiane ale wciąż wiele z nich użytkowanych, mało tego- lokalni mieszkańcy i właściciele z powodzeniem uczynili z tych "staroci" i reliktów przeszłości doskonale sprzedający się produkt turystyczny. Absolutnie nie interesowały nas żadne odnowione i sztuczne atrakcje, lecz całą naszą uwagę przykuwały te najstarsze, najbardziej klimatyczne miejsca pamiętające jeszcze 1859, tudzież rozsypujące się i zabite deskami, niestety już nie funkcjonujące miejsca takie jak np. najstarszy w mieście browar. 

I oczywiście na każdym kroku wspomnienie Marka Twain, a właściwie Samuel Clemensa, który właśnie tutaj w 1863 roku po raz pierwszy podpisał się swoim pseudonimem literackim. Tu w Virginia City podjął swoją pierwszą pracę jako dziennikarz Territorial Enterprise i przez parę lat żył, zanim nie udał się dalej na zachód. 

Miasteczko niewątpliwie niezapomniane, byliśmy oczarowani, cudnie, że takie miejsca jeszcze istnieją na mapie (i nie tylko) współczesnej Ameryki. To jak podróż 150 lat wstecz, do świata Dzikiego Zachodu.

niedziela, 26 lutego 2012

Petaluma, chwila w epoce wiktoriańskiej

Wybraliśmy się ponownie na północ, do Petalumy, która urzekła nas już 2 tygodnie temu (w drodze do Fort Ross). Teraz nie tylko mnie urzekła, ale rozkochała w sobie na tyle, że już planujemy, kiedy następnym razem tam wrócimy. A mamy już przynajmniej dwa ku temu powody, o których napiszę poniżej.

Zanim udaliśmy się do Petalumy, pojechaliśmy do Valley Ford, 20 mil nad Petalumą, mieścinie gdzie całe życie skupia się wokół "general market", dwóch barów obok niego, sklepu ze świeżymi rybami, małej pakamerki z ręcznie wyrabianymi domkami dla ptaków (!), galerii, poczty i straży pożarnej. I w tym cały urok tego miejsca.

Wszystkie samochody zatrzymują się pod general market, każdy wstępuję do tego sklepu i myślę, że wszyscy się znają. Główną ulicą przemykają tylko na zmianę rowerzyści (rewelacyjne tereny do przejażdżek) i harley'owcy. W sklepie można dostać świeżą wołowinę z lokalnych hodowli, nabiał z miejscowych mleczarni i przebierać w ichniejszych winach. Nam szczególnie przypadło do gustu wino Chardonnay Valley Ford, i właśnie głównie po nie tutaj wróciliśmy. Plus na pyszną kanapkę ze stekiem i wędzonym łososiem. Długo tam nie zabawiliśmy, choć paręnaście minut na ławce pod sklepem, z kanapką w ręku i obserwacje miejscowych i przejezdnych to doskonała rozrywka w tym miejscu:)
 
Po paru zdjęciach zawróciliśmy i skierowaliśmy się w stronę Petalumy. To niewielkie miasteczko, u wrót Sonoma County (hrabstwo, administracyjny region Kalifornii Północnej) i najczęściej przejeżdża się przez nie właśnie w drodze do winnic tego regionu, jednego z najpopularniejszych (obok Napa Valley) w całych Stanach. Jadąc od południa, najpierw uwagę przykuwają rozciągające się po obu stronach drogi zielone pagórki, na których pasą się beztrosko krowy, owce, kozy i konie. Ogromne ich ilości na ogromnych przestrzeniach, zarówno przy samej drodze, jak i daleko na horyzoncie, małe czarne i białe kropki na zielonym tle. Co jakiś czas niewielka zagroda, otoczona drewnianym płotem i nieduża amerykańska chałupa, czyli miejscowe tzw. rancho. Obok nich trochę sprzętu, traktory i kombajny. Tak wygląda amerykańska wieś.

Petaluma słynęła niegdyś z tego, iż była "Egg capital of the world"- jednym z najbardziej znanych dostawców drobiu w Stanach. Dziś słynie z agroturystyki, eco-żywności i lokalnych produktów (głównie sery i mięso, ale również warzywa i oliwa z oliwek). Mijając kolejne gospodarstwa rzucają się w oczy napisy na kawałkach tektury informujące o sprzedaży eco-jajek, warzyw lub innych tzw. organics. W samym miasteczku dwa razy w roku organizowane są targi rolnicze regionalnych gospodarstw "Farmer's Market", które słyną ze zgromadzenia największych i najlepszych producentów w kraju.

Samo centrum Petalumy, tzw. downtown, zachwyca XIX-wiecznymi kamienicami i budynkami w stylu wiktoriańskim. Wszystko dzięki temu, iż architektura i zabudowa tego miejsca przetrwała największe trzęsienie ziemi w tej części kraju, które w 1906 roku nawiedziło Kalifornię i praktycznie całkowicie zniszczyło San Francisco. Wąskie uliczki, stare wiktoriańskie kamieniczki, kolorowe fasady tworzą niesamowity klimat tego miejsca. Czułam się nie jak w Stanach, troszkę w innej bajce.

Czym Petaluma ostatecznie skradła moje serce? otóż w drodze powrotnej, jadąc główną drogą, wśród pól, ranch, pasących się krów i pagórków, stanęliśmy przy starej, obdrapanej chałupie z mocno zdewastowanym napisem Antiques. Nie zdążyliśmy doczytać na drzwiach, ale zauważyliśmy od razu po wejściu, że jest to sklep z antykami- ale głównie lalkami, wszelkiej maści- pluszowe, drewniane, porcelanowe, plastikowe, najróżniejsze dla nich ubranka, stroje, wyposażenie, sprzęty, itp. Wśród tysiąca lalek i zabawek, znaleźliśmy też różne historyczne przedmioty, ciekawe naczynia, obrazki, stare aparaty, zegarki i inne duperele. Na końcu sklepu, w samym rogu, trafiliśmy na regał z książkami- głównie literatura i wydania współczesne, ale na dwóch półkach zalegały, chyba przez nikogo dawno już nieruszane, książki stare, rozpadające się, pachnące przynajmniej 50-cioma latami. Prawdziwe królestwo! Tylko dwie półki, a pochłonęły nas całkowicie na najbliższe paręnaście minut. Stare atlasy historyczne i geograficzne, opowieści z początku XX-wieku, klasyka francuska i amerykańska. Pozycje amerykańskie, w większości niestety mi nieznane, nie zrobiły na mnie większego wrażenia (oprócz bardzo starego wydania Hemingway'a "For whom the bell tolls"), ale 112-letniego wydania Balzaca i opowieści Dickensa z lat 40-stych nie mogłam sobie odmówić (za 5$ każda!). Czułam się jak buszująca w lwowskich antykwariatach, szukająca polskich białych kruków. Tutaj w Ameryce ze wzruszeniem oglądałam europejskie perełki, za bezcen. Do tego wszystkiego, na półce z bardziej współczesnymi książkami, znalazłam książkę Billa Brysona, w którego powieściach się ostatnio zaczytuję (m.in. rewelacyjna relacja z podróży po Stanach "Lost Continent"). Tę pozycję zakupiłam za 1$:) i na koniec, po wyjątkowo ciekawej pogawędce ze sprzedawcą, który okazał się być nietuzinkowym, otwartym na świat, podróże i Europę Amerykaninem (fotograf z zamiłowania i nauczyciel historii sztuki), okazało się, że w pudłach za kasą ma jeszcze parę ciekawych starych europejskich książek, których jeszcze nie wyłożył na półki. Jakby mnie znał i wiedział, czym sobie zapewni mój powrót do tego miejsca, wyciągnął i polecił mi powieść amerykańskiej pisarki Mary Mapes Dodge pt. "Hans Brinker, or The Silver Skates: A story of Life in Holland". Tę pozycję Pan Richardson wycenił już na 20$, więc nie zdecydowaliśmy się na ten zakup, ale zapewniliśmy właściciela, że wrócimy do nią niedługo, jak może troszkę "straci" na wartości;)

Pokrzepiona na duchu, z wielkim uśmiechem na twarzy, torbą pełną starych książek i nakarmioną wrażeniami tego krótkiego dnia duszą, wróciłam do samochodu i do domu w Hayward. Na pewno jeszcze tu wrócimy.

niedziela, 19 lutego 2012

Żarówka w Livermore!

Po intensywnej sobocie i mając niecałą niedzielę do dyspozycji, postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę gdzieś bardzo niedaleko. Wybór padł na Livermore, mieścinę położoną około 20 mil na wschód od Hayward. Wydawałoby się, że nie będzie tam nic szczególnie wartego uwagi oprócz winnic, które tradycyjnie upiększają ten region, ale zostaliśmy mile zaskoczeni i wyprowadzeni z błędu. Przed wyjazdem parę minut spędziliśmy na kilku stronach internetowych, szybko spisaliśmy wybrane atrakcje turystyczne i już byliśmy gotowi wyruszać na podbój Livermore.
Droga prowadzi przez Dublin, do którego wjeżdża się mijając tabliczki z zielonymi koniczynkami, miłe skojarzenie z europejską stolicą Irlandii i chwilowa sentymentalna do niej podróż. Czule pomyślałam o mojej ukochanej przyjaciółce, Beatce, która na dniach ma się tam ponownie przeprowadzać. To tak, jakbyśmy przez chwilę były tam razem. Całusy dla Ciebie, nifciak:*

Downtown Livermore to całkiem przyjemny deptak, wzdłuż którego ciągną się nowoczesne sklepiki i restauracje, niewiele więcej. Chcieliśmy zacząć od punktu turystycznego, gdzie liczyliśmy na parę porad i mapkę, ale biuro okazało się być w weekendy nieczynne. Ciekawe rozwiązanie, jak na działalność turystyczną. I w dodatku długi weekend (w poniedziałek wolne bo jest President’s Day). Amerykanie mają czasem naprawdę doskonałe pomysły wspierające rozwój turystyki;)

Przeszliśmy się wzdłuż i wszerz, zaszliśmy do małej winiarni, gdzie spróbowaliśmy paru lokalnych win (wine-tasting) i udaliśmy się na poszukiwania starej Straży Pożarnej, w której miała wisieć zabytkowa i historyczna żarówka. Tak, podobno największa atrakcja i duma tego miasteczka. Właścicielka winiarni słyszała o niej, ale nie wiedziała dokładnie, gdzie ona jest. Inna osoba zapytana na ulicy nie bardzo wiedziała, gdzie znajduje się Straż i nie słyszała o żarówce, nawet wydawała się być mocno zaskoczona tą informacją. Czuliśmy, że to może być jakaś wielka mistyfikacja i wielki turystyczny bubel, ale nie poddaliśmy się i zgodnie ze wskazówkami GPS’u kierowaliśmy się do Old Fire Department, licząc na to, że to właściwy, spośród paru innych w tej okolicy, oddział Straży Pożarnej. Zastaliśmy strażaków beztrosko myjących swoje samochody na placu przed Strażą, bardzo się ucieszyli na nasz widok, a jeszcze bardziej na nasze pytanie o żarówkę! Jeden z nich potwierdził, że oczywiście jest, wisi w środku, ale ostatnio się przepaliła więc ją wymienili na nową… zaraz potem wybuchnął śmiechem i dodał „just kidding!”. Drugi z nich ochoczo rzucić ścierkę, którą czyścił wóz strażacki i udał się z nami do środka budynku. 



W rogu, wysoko pod sufitem wisiała maleńka, rzeczywiście paląca się żarówka, tzw. Centennial buld, duma Livermore! Ma moc 4W i pali się nieprzerwanie od roku 1901. Nawet w latach siedemdziesiątych, gdy przewożona była z innego ośrodka Straży do tej siedziby, nie zgasła, bo wykorzystano jakiś system na baterię do przewozu. Żarówka livermorska jest nawet wpisana do Księgi Rekordów Guinessa. Zaraz pod nią jest kącik, przy którym można wpisać się do Księgi Gości, przeczytać publikacje i wierszyki napisane o tej „gwieździe” przez dzieci w lokalnych szkołach oraz parę obrazków narysowanych na jej cześć. Wydano nawet parę książeczek dla dzieci o historii tej żarówki. A my otrzymaliśmy od strażaka, jako souvenir, pocztówkę wydrukowaną w zeszłym roku z okazji obchodów 110-lecia żarówki. Ciekawostką jest jeszcze to, że pod sufitem, przy żarówce, wisi kamerka i można śledzić na internecie, czy żarówka rzeczywiście cały czas się świeci. Tacy nowocześni są strażacy w Livermore!
Ujęła nas bardzo ta żarówko, to miejsce, gościnność strażaków i ich radość z posiadania u siebie takiego wartościowego zabytku. Opowiadali nam różne śmieszne historie z nią związane, między innymi jak to czasem grają w kosza na tej hali, gdzie ona wisi (jak się nudzą, bo nie ma wezwań i interwencji)i już parę razy było o włos od spotkania się piłki z 110-letnią żarówką. Również niejednokrotnie drabina strażacka uderzała o nią pod sufitem. Ale póki co żarówka się broni. I nadal świeci swoimi 4 Wattami. I ściąga turystów do Livermore.:)

Zajechaliśmy jeszcze obejrzeć bardzo ładny kościół, najstarszą  katolicką parafię w tym miasteczku, otoczoną pięknym ogródkiem z drogą krzyżową i kamienień z 10-oma przykazaniami, bardzo ładnie. Niestety kościół był zamknięty, ale z zewnątrz prezentował się imponująco.





 
Nie bylibyśmy nami, gdybyśmy nie zakończyli tej wycieczki odwiedzając lokalne winiarnie. Niestety jednak ze względu na długi weekend wszystkie były potwornie zatłoczone, co zupełnie nie sprzyjało atmosferze intymności i delektowania się. Czuliśmy się bardziej jak w barze w centrum miasta w sobotni wieczór, niż u źródeł, w winiarni. W dodatku jeszcze żadne wino nie ujęło nas swoim smakiem. Również obsługa nas do siebie nie przekonała, ale trudno się dziwić, gdy na chwilę przed zamknięciem muszą zadowolić tyle przeciskających się do kieliszków podniebień. Na szczęście czekolada, którą częstowali do wina, była pyszna. I nie musieliśmy płacić za wine-tasting. Miły akcent na koniec.

sobota, 11 lutego 2012

FORT ROSS – śladami rosyjskich osadników

Wyruszyliśmy na północ, do Fort Ross (specjalnie dla Janka Форт-Росс) – pozostałości po rosyjskiej osadzie, która wyznaczała najdalej na południe Californii wysunięte tereny, na których osiedlili się Rosjanie przybywający z Alaski. Fort założony został w 1812 roku i Rosjanie przebywali na tych ziemiach do 1842 roku. Żyli głównie z uprawy ziemi i produkcji rolnej, w początkowych latach osadnictwa również z handlu skórami (polowali na foki i wydry, jednak te zasoby po paru latach intensywnej aktywności w tym rejonie również Hiszpanów, Anglików i Amerykanów, skończyły się). Stanowili oni główne źródło zaopatrzenia dla osadników na Alasce, którym również powoli kończyły się naturalne zasoby. Jednak na początku lat 40-tych XIX wieku, gdy ziemie zatoki Bodega zostały przez Rosjan wyeksploatowane a Alaska dłużej nie potrzebowała zaopatrywać się w produkty pochodzące z tych terenów, dodatkowo osadnicy (dokładnie firma Russian-American Company) nie otrzymywali już wsparcia z Rosji, zarządzający tymi ziemiami postanowili je sprzedać. Tereny zakupił w 1841 roku John Sutter, Szwajcar z pochodzenia i co ciekawe, parę lat później to właśnie on ze swoim wspólnikiem wynalazł na terenach niedaleko położonych, bardziej na wschód od Bodega Bay, złoża złota, które całkowicie zmieniły kierunek rozwoju Californii. Gdyby tylko osadnicy rosyjscy byli wówczas tego świadomi…

Fort Ross dzisiaj wygląda bardzo skromnie, ale jest zadbane i zachowane w bardzo dobrym stanie. Jest częścią historycznego parku narodowego, stanowi zabytek i otrzymuje znaczne środki na odnowę. W tym roku, w lipcu, odbędą się huczne obchody 200-lecia założenia tej osady!

Fort Ross otoczony jest potężnym drewniany murem, w środku udostępnione dla zwiedzających są kapliczka (odbudowana po całkowitym zniszczeniu w trzęsieniu ziemi w San Francisco w 1906 roku), Dom Kuskova (pierwszy adminitrator), Dom Rotcheva (ostatni administrator), kwatery urzędników. W kwaterach obejrzeć można XIX-wieczne wyposażenie i sprzęt używany przez osadników w tamtych czasach, w pomieszczeniach odwzorowany jest styl życia z tamtego okresu. Na środku niewielkiej przestrzeni umieszczona jest studnia, przy której spotkaliśmy młode rosyjskie małżeństwo- on z Rosji, ona z Ukrainy, od parunastu lat mieszkający w Stanach. W Domu Kuskova natomiast wdaliśmy się w rozmowę (bardziej Janek się wdał, ja się tylko przysłuchiwałam) z lokalnym wolontariuszem, przebranym w strój na wzór tych, w które, jak się można domyśleć, odziani byli tutejsi osadnicy te dwieście lat temu. Mężczyzna przesiadywał w sali, w której znajdowała się broń z tamtego okresu. Jego zadaniem było prezentować ją turystom, promować historię tego obszaru i militaria tu stosowane, przy okazji z namaszczeniem czyścił każdy pistolet. Wystawione były stroje z tamtej epoki, różne rodzaje pistoletów i karabinów, proch, naboje, etc. Panowie wdali się w dyskusje historyczne i polityczne na temat ekspansji Rosji, wojen europejskich i wojny secesyjnej w Stanach. Miejscowy przewodnik był najwyraźniej zachwycony towarzystwem i możliwością wymiany myśli i poglądów z kimś, kto znał się na temacie. Sam, jak na Amerykanina, wiedział bardzo dużo i doskonale orientował się w historii europejskiej. Byliśmy pod wrażeniem.

Po krótkim spacerze wokół fortecy, po okolicznym lesie i wzdłuż pięknego wybrzeża w widokiem na Pacyfik, udaliśmy się w drogę powrotną, pod drodze napotykając stary prawosławny krzyż i cmentarz na wzgórzu. Groby były chyba tylko symboliczne, bo nieopisane i całość bardzo zaniedbana, jakby zapomniana. A może nawet nikt tu nie był pochowany, tylko krzyże upamiętniały osadników sprzed lat.

Wracaliśmy w czasie zachodu słońca, więc wijąca się wzdłuż skarpy z widokiem na brzeg oceanu droga robiła niesamowite wrażenie. Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, by uchwycić  to spotkanie słońca z wodą, jednak chyba żadne zdjęcie nie oddało piękna tych widoków. Ciekawe były też krowy i byki pasące się na górach wzdłuż tej trasy- niesamowite, jak wysoko i na jak stromych zboczach sobie beztrosko spacerowały. Zastanawiałam się nawet, jak to się dzieje, że żadna z nich nie spada na drogę, bo wyglądało to dość niebezpiecznie. Niektóre z nich najwidoczniej wybrały się również podziwiać piękne nadmorskie widoki i ułożone wzdłuż drogi, spokojnie spoglądały na przejeżdżające samochody, co jakiś czas nawet blokując im przejazd. Zachodziłam w głowę, jak one potem wrócą tam na górę i wdrapią się na te strome zbocza…


Resztę popołudnia spędziliśmy w małej miejscowości Healdsburg, gdzie umówiliśmy się ze znajomymi na obiad. Wcześniej skosztowaliśmy miejscowego wina, które nas zachwyciło swoim smakiem, Isabel Mondavi Chardonnay z Sonoma Valley, polecamy! Co ciekawe, nie była to żadna winiarnia, lecz nieduży grocery store, przy którym był mały taras w kominkiem i paroma stolikami. Niepozorne miejsce, by nacieszyć podniebienie.

Wyczytane w muzeum Fort Ross, opis warunków i stylu życia osadników rosyjskich: "Often on short rations and deprived of familiar foods, the pioneers in Russian Alaska missed bread most of all. In Alaska, Aleuts, other Indians and people from mixed marriages ate fish, game, berries and roots, but Russian settlers wanted bread and kasha, which for centuries were staples in the diet. For this reason, as fur hunting declined, raising wheat received increased attention at Fort Ross.".

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Pacyfik zimą w słońcu

Na pierwszy wspólny weekend wybraliśmy się na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, do trzech niewielkich miejscowości położonych nad oceanem - MONTEREY, CARMEL, BIG SUR. Jeśli kiedykolwiek na filmach amerykańskich widzieliście najpiękniejsze ujęcia wybrzeża, zapierające dech w piersiach widoki, zbocza gór schodzące prosto do oceanu, lazurową przezroczystą wodę i zlewające się z nią błękitne niebo w promieniach leniwego (wszak mamy zimę, nie wymagajmy od niego zbyt dużo;) słońca otulającego piaskowe plaże, to najprawdopodobniej właśnie na tej trasie kręcili te sceny:) widoki przypominały mi troszkę wybrzeże Irlandii, gdy parę lat wcześniej wybraliśmy się na klify, choć zbocza nie są tu aż tak strome a góry są bardziej wsunięte w ląd, onieśmielone chyba bezkresem oceanu:)
Monterey i Carmel to miejscowości, w których mieszkał i tworzył John Steinbeck, natomiast w Carmel jest jedna z najstarszych misji hiszpanskich (założona w 1770 roku przez misjonarza franciszkańskiego, Junipero Serra. Zarówno kościół, jak i otaczające go ogrody są piękne i utrzymane wciąż w bardzo dobrym stanie, co sprawia, że mnóstwo ludzi przyjeżdża do tej małej miejscowości, aby podziwiać ten mały kawałek europejskiej historii na amerykańskiej ziemi. Dla mnie osobiście była to jednak z najpiękniejszych misji, które mieliśmy okazję już zwiedzić tu w Kalifornii (dotychczas ulubioną i faworytką była ta w Santa Barbara, ale spośród istniejących w tym stanie 21 misji, widzieliśmy na razie zaledwie 6, reszta wciąż przed nami). W kościele w Carmel, w bocznej kapliczce znajduje się również tablica upamiętniająca wizytę naszego Papieża JPII do tego miejsca oraz pamiątki z jego podobizną i liczne cytaty jego słów, miło zobaczyć ślady naszego papieża i echo jego nauki na tak odległych od Rzymu ziemiach.
 

W Carmel wynajęliśmy uroczy pokoik z kominkiem (może się to wydawać dziwne, że w słonecznej Kalifornii są kominki w pokojach, ale wieczory, szczególnie nad oceanem, na prawdę potrafią być chłodne- w końcu jest zima;) w jednym z zajazdów (tzw. inn) usytuowanych w bardzo spokojnej i zielonej okolicy, niemalże w samym środku lasu. Co ciekawe, nie ma tam w całej okolicy latarni ani świateł na drodze, a rosnące w okolicy drzewa sprawiają wrażenie, jakby to one same gospodarowały się w przestrzeni. Wiją się jak chcą, dominują nad tymi amerykańskimi małymi domkami, obrastają je oraz przydrożne trasy, wypełniając okolice zielenią:) i wszystko to skumulowane na znacznie mniejszym obszarze, niż typowe amerykańskie rozległe przestrzenie, co dodatkowo jeszcze nadaje temu miejscu swoistą intymność i urok.

Jadąc dalej na południe od Carmel w kierunku Big Sur, zatrzymał nas na trasie zniewalający widok mostu Bixby Bridge. Prezentuje się niezwykle okazale z jednego z otaczających go wzgórz, na których znajduje się mały parking i punkt widokowy. Nie sposób nie zatrzymać się i nie zrobić paru pocztówkowych zdjęć w hollywoodzkich pozach, zwłaszcza że jest to podobno jeden z najczęściej fotografowanych i filmowanych obiektów na zachodnim wybrzeżu. I zupełnie się nie dziwię.
 


Popołudniu, po powrocie do Monterey, obowiązkowym clam chowder w ramach lunchu (najsłynniejszy przysmak wybrzeża- gęsta zupa z mięczaków) i spacerze wzdłuż Cannery Row (główna ulica tego miasteczka, słynna głównie ze zlokalizowanych na całej jej długości licznych, dziś już nieczynnych, fabryk konserw sardynek), wybraliśmy się jeszcze do jednej z lokalnych winiarni na wine-tasting. W tym słonecznym stanie, który słynie z jednych z najlepszych win na świecie, odwiedzanie takich miejsc, aby degustować miejscowe wyroby jest niezwykle popularne. Zazwyczaj gości przyjmują sami właściciele, chętnie opowiadają o początkach ich winiarni, o sposobie hodowania owoców i wyrobie lokalnych win. Wiele można się od nich nauczyć, poznać ciekawe osoby no i oczywiście nacieszyć podniebienie dobrym trunkiem. Tak też uczyniliśmy i wyruszyliśmy z powrotem do Bayarea słynną Highway 101, ciągnącą się wzdłuż Pacyfiku, przez całą niemalże Kalifornię oraz dalej na północ do Oregon i Washington.

"Cannery Row in Monterey in California is a poem, a stink, a grating noise, a quality of light, a tone, a habit, a nostalgia, a dream." John Steinbeck, Cannery Row (1945).