niedziela, 26 lutego 2012

Petaluma, chwila w epoce wiktoriańskiej

Wybraliśmy się ponownie na północ, do Petalumy, która urzekła nas już 2 tygodnie temu (w drodze do Fort Ross). Teraz nie tylko mnie urzekła, ale rozkochała w sobie na tyle, że już planujemy, kiedy następnym razem tam wrócimy. A mamy już przynajmniej dwa ku temu powody, o których napiszę poniżej.

Zanim udaliśmy się do Petalumy, pojechaliśmy do Valley Ford, 20 mil nad Petalumą, mieścinie gdzie całe życie skupia się wokół "general market", dwóch barów obok niego, sklepu ze świeżymi rybami, małej pakamerki z ręcznie wyrabianymi domkami dla ptaków (!), galerii, poczty i straży pożarnej. I w tym cały urok tego miejsca.

Wszystkie samochody zatrzymują się pod general market, każdy wstępuję do tego sklepu i myślę, że wszyscy się znają. Główną ulicą przemykają tylko na zmianę rowerzyści (rewelacyjne tereny do przejażdżek) i harley'owcy. W sklepie można dostać świeżą wołowinę z lokalnych hodowli, nabiał z miejscowych mleczarni i przebierać w ichniejszych winach. Nam szczególnie przypadło do gustu wino Chardonnay Valley Ford, i właśnie głównie po nie tutaj wróciliśmy. Plus na pyszną kanapkę ze stekiem i wędzonym łososiem. Długo tam nie zabawiliśmy, choć paręnaście minut na ławce pod sklepem, z kanapką w ręku i obserwacje miejscowych i przejezdnych to doskonała rozrywka w tym miejscu:)
 
Po paru zdjęciach zawróciliśmy i skierowaliśmy się w stronę Petalumy. To niewielkie miasteczko, u wrót Sonoma County (hrabstwo, administracyjny region Kalifornii Północnej) i najczęściej przejeżdża się przez nie właśnie w drodze do winnic tego regionu, jednego z najpopularniejszych (obok Napa Valley) w całych Stanach. Jadąc od południa, najpierw uwagę przykuwają rozciągające się po obu stronach drogi zielone pagórki, na których pasą się beztrosko krowy, owce, kozy i konie. Ogromne ich ilości na ogromnych przestrzeniach, zarówno przy samej drodze, jak i daleko na horyzoncie, małe czarne i białe kropki na zielonym tle. Co jakiś czas niewielka zagroda, otoczona drewnianym płotem i nieduża amerykańska chałupa, czyli miejscowe tzw. rancho. Obok nich trochę sprzętu, traktory i kombajny. Tak wygląda amerykańska wieś.

Petaluma słynęła niegdyś z tego, iż była "Egg capital of the world"- jednym z najbardziej znanych dostawców drobiu w Stanach. Dziś słynie z agroturystyki, eco-żywności i lokalnych produktów (głównie sery i mięso, ale również warzywa i oliwa z oliwek). Mijając kolejne gospodarstwa rzucają się w oczy napisy na kawałkach tektury informujące o sprzedaży eco-jajek, warzyw lub innych tzw. organics. W samym miasteczku dwa razy w roku organizowane są targi rolnicze regionalnych gospodarstw "Farmer's Market", które słyną ze zgromadzenia największych i najlepszych producentów w kraju.

Samo centrum Petalumy, tzw. downtown, zachwyca XIX-wiecznymi kamienicami i budynkami w stylu wiktoriańskim. Wszystko dzięki temu, iż architektura i zabudowa tego miejsca przetrwała największe trzęsienie ziemi w tej części kraju, które w 1906 roku nawiedziło Kalifornię i praktycznie całkowicie zniszczyło San Francisco. Wąskie uliczki, stare wiktoriańskie kamieniczki, kolorowe fasady tworzą niesamowity klimat tego miejsca. Czułam się nie jak w Stanach, troszkę w innej bajce.

Czym Petaluma ostatecznie skradła moje serce? otóż w drodze powrotnej, jadąc główną drogą, wśród pól, ranch, pasących się krów i pagórków, stanęliśmy przy starej, obdrapanej chałupie z mocno zdewastowanym napisem Antiques. Nie zdążyliśmy doczytać na drzwiach, ale zauważyliśmy od razu po wejściu, że jest to sklep z antykami- ale głównie lalkami, wszelkiej maści- pluszowe, drewniane, porcelanowe, plastikowe, najróżniejsze dla nich ubranka, stroje, wyposażenie, sprzęty, itp. Wśród tysiąca lalek i zabawek, znaleźliśmy też różne historyczne przedmioty, ciekawe naczynia, obrazki, stare aparaty, zegarki i inne duperele. Na końcu sklepu, w samym rogu, trafiliśmy na regał z książkami- głównie literatura i wydania współczesne, ale na dwóch półkach zalegały, chyba przez nikogo dawno już nieruszane, książki stare, rozpadające się, pachnące przynajmniej 50-cioma latami. Prawdziwe królestwo! Tylko dwie półki, a pochłonęły nas całkowicie na najbliższe paręnaście minut. Stare atlasy historyczne i geograficzne, opowieści z początku XX-wieku, klasyka francuska i amerykańska. Pozycje amerykańskie, w większości niestety mi nieznane, nie zrobiły na mnie większego wrażenia (oprócz bardzo starego wydania Hemingway'a "For whom the bell tolls"), ale 112-letniego wydania Balzaca i opowieści Dickensa z lat 40-stych nie mogłam sobie odmówić (za 5$ każda!). Czułam się jak buszująca w lwowskich antykwariatach, szukająca polskich białych kruków. Tutaj w Ameryce ze wzruszeniem oglądałam europejskie perełki, za bezcen. Do tego wszystkiego, na półce z bardziej współczesnymi książkami, znalazłam książkę Billa Brysona, w którego powieściach się ostatnio zaczytuję (m.in. rewelacyjna relacja z podróży po Stanach "Lost Continent"). Tę pozycję zakupiłam za 1$:) i na koniec, po wyjątkowo ciekawej pogawędce ze sprzedawcą, który okazał się być nietuzinkowym, otwartym na świat, podróże i Europę Amerykaninem (fotograf z zamiłowania i nauczyciel historii sztuki), okazało się, że w pudłach za kasą ma jeszcze parę ciekawych starych europejskich książek, których jeszcze nie wyłożył na półki. Jakby mnie znał i wiedział, czym sobie zapewni mój powrót do tego miejsca, wyciągnął i polecił mi powieść amerykańskiej pisarki Mary Mapes Dodge pt. "Hans Brinker, or The Silver Skates: A story of Life in Holland". Tę pozycję Pan Richardson wycenił już na 20$, więc nie zdecydowaliśmy się na ten zakup, ale zapewniliśmy właściciela, że wrócimy do nią niedługo, jak może troszkę "straci" na wartości;)

Pokrzepiona na duchu, z wielkim uśmiechem na twarzy, torbą pełną starych książek i nakarmioną wrażeniami tego krótkiego dnia duszą, wróciłam do samochodu i do domu w Hayward. Na pewno jeszcze tu wrócimy.