niedziela, 19 lutego 2012

Żarówka w Livermore!

Po intensywnej sobocie i mając niecałą niedzielę do dyspozycji, postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę gdzieś bardzo niedaleko. Wybór padł na Livermore, mieścinę położoną około 20 mil na wschód od Hayward. Wydawałoby się, że nie będzie tam nic szczególnie wartego uwagi oprócz winnic, które tradycyjnie upiększają ten region, ale zostaliśmy mile zaskoczeni i wyprowadzeni z błędu. Przed wyjazdem parę minut spędziliśmy na kilku stronach internetowych, szybko spisaliśmy wybrane atrakcje turystyczne i już byliśmy gotowi wyruszać na podbój Livermore.
Droga prowadzi przez Dublin, do którego wjeżdża się mijając tabliczki z zielonymi koniczynkami, miłe skojarzenie z europejską stolicą Irlandii i chwilowa sentymentalna do niej podróż. Czule pomyślałam o mojej ukochanej przyjaciółce, Beatce, która na dniach ma się tam ponownie przeprowadzać. To tak, jakbyśmy przez chwilę były tam razem. Całusy dla Ciebie, nifciak:*

Downtown Livermore to całkiem przyjemny deptak, wzdłuż którego ciągną się nowoczesne sklepiki i restauracje, niewiele więcej. Chcieliśmy zacząć od punktu turystycznego, gdzie liczyliśmy na parę porad i mapkę, ale biuro okazało się być w weekendy nieczynne. Ciekawe rozwiązanie, jak na działalność turystyczną. I w dodatku długi weekend (w poniedziałek wolne bo jest President’s Day). Amerykanie mają czasem naprawdę doskonałe pomysły wspierające rozwój turystyki;)

Przeszliśmy się wzdłuż i wszerz, zaszliśmy do małej winiarni, gdzie spróbowaliśmy paru lokalnych win (wine-tasting) i udaliśmy się na poszukiwania starej Straży Pożarnej, w której miała wisieć zabytkowa i historyczna żarówka. Tak, podobno największa atrakcja i duma tego miasteczka. Właścicielka winiarni słyszała o niej, ale nie wiedziała dokładnie, gdzie ona jest. Inna osoba zapytana na ulicy nie bardzo wiedziała, gdzie znajduje się Straż i nie słyszała o żarówce, nawet wydawała się być mocno zaskoczona tą informacją. Czuliśmy, że to może być jakaś wielka mistyfikacja i wielki turystyczny bubel, ale nie poddaliśmy się i zgodnie ze wskazówkami GPS’u kierowaliśmy się do Old Fire Department, licząc na to, że to właściwy, spośród paru innych w tej okolicy, oddział Straży Pożarnej. Zastaliśmy strażaków beztrosko myjących swoje samochody na placu przed Strażą, bardzo się ucieszyli na nasz widok, a jeszcze bardziej na nasze pytanie o żarówkę! Jeden z nich potwierdził, że oczywiście jest, wisi w środku, ale ostatnio się przepaliła więc ją wymienili na nową… zaraz potem wybuchnął śmiechem i dodał „just kidding!”. Drugi z nich ochoczo rzucić ścierkę, którą czyścił wóz strażacki i udał się z nami do środka budynku. 



W rogu, wysoko pod sufitem wisiała maleńka, rzeczywiście paląca się żarówka, tzw. Centennial buld, duma Livermore! Ma moc 4W i pali się nieprzerwanie od roku 1901. Nawet w latach siedemdziesiątych, gdy przewożona była z innego ośrodka Straży do tej siedziby, nie zgasła, bo wykorzystano jakiś system na baterię do przewozu. Żarówka livermorska jest nawet wpisana do Księgi Rekordów Guinessa. Zaraz pod nią jest kącik, przy którym można wpisać się do Księgi Gości, przeczytać publikacje i wierszyki napisane o tej „gwieździe” przez dzieci w lokalnych szkołach oraz parę obrazków narysowanych na jej cześć. Wydano nawet parę książeczek dla dzieci o historii tej żarówki. A my otrzymaliśmy od strażaka, jako souvenir, pocztówkę wydrukowaną w zeszłym roku z okazji obchodów 110-lecia żarówki. Ciekawostką jest jeszcze to, że pod sufitem, przy żarówce, wisi kamerka i można śledzić na internecie, czy żarówka rzeczywiście cały czas się świeci. Tacy nowocześni są strażacy w Livermore!
Ujęła nas bardzo ta żarówko, to miejsce, gościnność strażaków i ich radość z posiadania u siebie takiego wartościowego zabytku. Opowiadali nam różne śmieszne historie z nią związane, między innymi jak to czasem grają w kosza na tej hali, gdzie ona wisi (jak się nudzą, bo nie ma wezwań i interwencji)i już parę razy było o włos od spotkania się piłki z 110-letnią żarówką. Również niejednokrotnie drabina strażacka uderzała o nią pod sufitem. Ale póki co żarówka się broni. I nadal świeci swoimi 4 Wattami. I ściąga turystów do Livermore.:)

Zajechaliśmy jeszcze obejrzeć bardzo ładny kościół, najstarszą  katolicką parafię w tym miasteczku, otoczoną pięknym ogródkiem z drogą krzyżową i kamienień z 10-oma przykazaniami, bardzo ładnie. Niestety kościół był zamknięty, ale z zewnątrz prezentował się imponująco.





 
Nie bylibyśmy nami, gdybyśmy nie zakończyli tej wycieczki odwiedzając lokalne winiarnie. Niestety jednak ze względu na długi weekend wszystkie były potwornie zatłoczone, co zupełnie nie sprzyjało atmosferze intymności i delektowania się. Czuliśmy się bardziej jak w barze w centrum miasta w sobotni wieczór, niż u źródeł, w winiarni. W dodatku jeszcze żadne wino nie ujęło nas swoim smakiem. Również obsługa nas do siebie nie przekonała, ale trudno się dziwić, gdy na chwilę przed zamknięciem muszą zadowolić tyle przeciskających się do kieliszków podniebień. Na szczęście czekolada, którą częstowali do wina, była pyszna. I nie musieliśmy płacić za wine-tasting. Miły akcent na koniec.