Na Janka urodzinowy weekend wybraliśmy się do Virginia City, miasta, w którym w połowie XIX wieku odkryto złoża srebra i rozpoczęto jego wydobycie (w niedaleko położonym Comstock Lode). Odkrycie to, 10 lat po pierwszym okryciu złota w Sutter's Mill, które zapoczątkowało tzw. Golden Rush w Kalifornii, rozpoczęło masowy influx ludności do tego regionu. Wkrótce potem, u szczytu swojej światłości, miasto okazało się być jednym z najbogatszych w całej Ameryce. W kierunku Virginia City pojechaliśmy już w piątek wieczór i zatrzymaliśmy się na południu Lake Tahoe, nocowaliśmy w Stateline, Nevada (to miejscowość na granicy stanów Kalifornia i Nevada, masowo przyjeżdżają tu kalifornijczycy, by korzystać z uciech licznych kasyn i zostawiać w Nevadzie swoje ciężko zarobione pieniądze; troszkę jak Polacy wyjeżdżający na Słowację, po tanie piwo:p). Co ciekawe, rzeczywiście jest tam znacznie taniej niż w CA.
Po około godzinie jazdy, mijając po drodze Carson City- stolicę stanu Nevada, gdzie zatrzymaliśmy się tylko, aby zobaczyć z zewnątrz State Capitol- siedzibę gubernatora i władz stanowych (w dwóch budynkach obok siebie mieszczą się obie izby parlamentu oraz sąd najwyższy, wszystko otoczone ładnym niedużym parkiem z pomnikiem ku czci poległych na służbie urzędników stanowych). Niewiele więcej było do oglądania, wyruszyliśmy dalej w stronę Virginia City. Przejeżdża się praktycznie przez pustkowie- drogę otaczają tylko góry, co jakiś czas widać dźwigi i maszyny wskazujące na kopalnię i wydobycie surowców bądź mija się takie cudo, jak rozpadający się, stary drewniany barak z napisem Chocolate Nugget Candy factory (outlet) :)
A samo Virginia City to miasto magia, już wjeżdżając do niego, od strony Silver City, od razu przenieśliśmy się do innej czasoprzestrzeni, do świata dzikiego zachodu i westernów, klimat XIX wieku, wszystko zachowane tak, jakby czas się zatrzymał w latach 1860-tych. Co krok to saloon z innym wystrojem. Na ulicy kowboje z końmi i przechadzający się ulicą osiołek (zbierający centy na pożywienie- dla niego chyba, lub jego właściciela).
W innym saloon, zaraz po drugiej stronie ulicy, wśród maszyn jednorękich bandytów, w rogu stoi słynny Suicide table, przy którym podobno trzech kolejnych właścicieli popełniło samobójstwa, ponoć między innymi ze względu na wielką fortunę przegraną w tym miejscu.
Wzdłuż głównej- jedynej- drogi ciągną się rozsypujące się stare kamienice i domy, prawie nie odnawiane ale wciąż wiele z nich użytkowanych, mało tego- lokalni mieszkańcy i właściciele z powodzeniem uczynili z tych "staroci" i reliktów przeszłości doskonale sprzedający się produkt turystyczny. Absolutnie nie interesowały nas żadne odnowione i sztuczne atrakcje, lecz całą naszą uwagę przykuwały te najstarsze, najbardziej klimatyczne miejsca pamiętające jeszcze 1859, tudzież rozsypujące się i zabite deskami, niestety już nie funkcjonujące miejsca takie jak np. najstarszy w mieście browar.
Miasteczko niewątpliwie niezapomniane, byliśmy oczarowani, cudnie, że takie miejsca jeszcze istnieją na mapie (i nie tylko) współczesnej Ameryki. To jak podróż 150 lat wstecz, do świata Dzikiego Zachodu.