sobota, 3 marca 2012

W pogoni za srebrem i Mark Twain'em - Virginia City, Nevada

Na Janka urodzinowy weekend wybraliśmy się do Virginia City, miasta, w którym w połowie XIX wieku odkryto złoża srebra i rozpoczęto jego wydobycie (w niedaleko położonym Comstock Lode). Odkrycie to, 10 lat po pierwszym okryciu złota w Sutter's Mill, które zapoczątkowało tzw. Golden Rush w Kalifornii, rozpoczęło masowy influx ludności do tego regionu. Wkrótce potem, u szczytu swojej światłości, miasto okazało się być jednym z najbogatszych w całej Ameryce. W kierunku Virginia City pojechaliśmy już w piątek wieczór i zatrzymaliśmy się na południu Lake Tahoe, nocowaliśmy w Stateline, Nevada (to miejscowość na granicy stanów Kalifornia i Nevada, masowo przyjeżdżają tu kalifornijczycy, by korzystać z uciech licznych kasyn i zostawiać w Nevadzie swoje ciężko zarobione pieniądze; troszkę jak Polacy wyjeżdżający na Słowację, po tanie piwo:p). Co ciekawe, rzeczywiście jest tam znacznie taniej niż w CA. 

Po dość rozrywkowej nocy w szponach hazardu;) i po dość ciężkim poranku ale i najlepszym na świecie breakfast buffet:) wyruszyliśmy w górę Lake Tahoe, jego wschodnim brzegiem. Widoki cudowne, zaśnieżone góry, krystalicznie czysta woda i wszystko skąpane w promieniach zimowego słońca. Droga wije się wzdłuż wybrzeża, co kilkaset metrów są punkty widokowi, z których można podziwiać te piękne krajobrazy. Jezioro jest ogromne i dość głębokie (piąte najgłębsze na świecie?), podobno gdyby zalać wodą z niego cały stan Kalifornii, to by go całkowicie zakryto i poziom wody wynosiłby około 14inch. Całość robi ogromne wrażenie, przede wszystkim dlatego, że jest całkiem duże, otoczone pięknymi górami i bardzo czyste, nawet z wysokości widać dno jeziora. 

Po około godzinie jazdy, mijając po drodze Carson City- stolicę stanu Nevada, gdzie zatrzymaliśmy się tylko, aby zobaczyć z zewnątrz State Capitol- siedzibę gubernatora i władz stanowych (w dwóch budynkach obok siebie mieszczą się obie izby parlamentu oraz sąd najwyższy, wszystko otoczone ładnym niedużym parkiem z pomnikiem ku czci poległych na służbie urzędników stanowych). Niewiele więcej było do oglądania, wyruszyliśmy dalej w stronę Virginia City. Przejeżdża się praktycznie przez pustkowie- drogę otaczają tylko góry, co jakiś czas widać dźwigi i maszyny wskazujące na kopalnię i wydobycie surowców bądź mija się takie cudo, jak rozpadający się, stary drewniany barak z napisem Chocolate Nugget Candy factory (outlet) :)  

A samo Virginia City to miasto magia, już wjeżdżając do niego, od strony Silver City, od razu przenieśliśmy się do innej czasoprzestrzeni, do świata dzikiego zachodu i westernów, klimat XIX wieku, wszystko zachowane tak, jakby czas się zatrzymał w latach 1860-tych. Co krok to saloon z innym wystrojem. Na ulicy kowboje z końmi i przechadzający się ulicą osiołek (zbierający centy na pożywienie- dla niego chyba, lub jego właściciela).  

W jednej z najsłynniejszych knajp Bucket of Blood właśnie odbywał się koncert na żywo, muzyka country, ludzie ubrani w stroje prosto z westernów tańcowali, mężczyźni witali mijające ich kobiety pochyleniem głowy i przytrzymaniem kapelusza, ale klimat!  



W innym saloon, zaraz po drugiej stronie ulicy, wśród maszyn jednorękich bandytów, w rogu stoi słynny Suicide table, przy którym podobno trzech kolejnych właścicieli popełniło samobójstwa, ponoć między innymi ze względu na wielką fortunę przegraną w tym miejscu. 

Wzdłuż głównej- jedynej- drogi ciągną się rozsypujące się stare kamienice i domy, prawie nie odnawiane ale wciąż wiele z nich użytkowanych, mało tego- lokalni mieszkańcy i właściciele z powodzeniem uczynili z tych "staroci" i reliktów przeszłości doskonale sprzedający się produkt turystyczny. Absolutnie nie interesowały nas żadne odnowione i sztuczne atrakcje, lecz całą naszą uwagę przykuwały te najstarsze, najbardziej klimatyczne miejsca pamiętające jeszcze 1859, tudzież rozsypujące się i zabite deskami, niestety już nie funkcjonujące miejsca takie jak np. najstarszy w mieście browar. 

I oczywiście na każdym kroku wspomnienie Marka Twain, a właściwie Samuel Clemensa, który właśnie tutaj w 1863 roku po raz pierwszy podpisał się swoim pseudonimem literackim. Tu w Virginia City podjął swoją pierwszą pracę jako dziennikarz Territorial Enterprise i przez parę lat żył, zanim nie udał się dalej na zachód. 

Miasteczko niewątpliwie niezapomniane, byliśmy oczarowani, cudnie, że takie miejsca jeszcze istnieją na mapie (i nie tylko) współczesnej Ameryki. To jak podróż 150 lat wstecz, do świata Dzikiego Zachodu.