czwartek, 6 września 2012

"Labour Day" weekend Hiking!


Minął już rok, od kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy i dokładnie rok od poprzedniego kempingu. W tym roku, zgodnie z tradycją również postanowiliśmy udać się do Stanislaus National Park w Bear Valley nad Union Reservoir i tam się rozbić (w tej samej okolicy, gdzie "stacjonowaliśmy" rok temu). Jako że te okolice poznaliśmy już wcześniej, zdecydowaliśmy się oddalić trochę i zrobić sobie mały spacer po górach, na okoliczny szczyt Ebbetts Peak. Podjechaliśmy samochodem parę mil i zaparkowaliśmy przy zbiorniku, który wydawał nam się sztuczny a wyglądał, jakby był małym jeziorem w dolinie powulkanicznej. Tak naprawdę to wyglądał, jakby był dziurą po uderzeniu wielkiego meteora. 

Udaliśmy się w stronę szlaku, który wydawał się być zamknięty (otoczony metalowymi drutami). Wiedzeni ciekawością, przeszliśmy pod drutami, tłumacząc sobie, że to ogrodzenie, broniące dostępu krowom, które pasą się niedaleko w dolinie. Tak też rzeczywiście było, w czym utwierdził nas starszy Pan, którego minęliśmy po drodze. Podzielił się z nami paroma cennymi informacjami, m.in. tym, że to piękne, stare drzewo, które minęliśmy na początku szlaku to Juniper Pine, możliwe że jest ono nawet 400-500-letnim okazem. Bardzo dorobne i piękne, rośnie na samym środku wzniesienia, które prowadzi na szlak. Wdaliśmy się również w krótką z piechurem rozmowę, bardzo pouczającą, jako że mężczyzna ten był chyba geologiem, może archeologiem z wykształcenia, a może po prostu z zamiłowania. Opowiadał nam o skałach i skałkach wulkanicznych, które tu na tym terenie można znaleźć. Opowiedział nam troszkę o okolicy i działaniach wulkanów na tym terenie. Następnie rozłączyliśmy się – dla niego już troszkę trudno było się wyżej wspinać (byliśmy na wysokości ok. 8700ft) a my chcieliśmy uderzyć na sam szczyt. Rzeczywiście na tej wysokości, mimo że nie byliśmy zmęczeni jeszcze, bo dopiero co rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, zupełnie inaczej się oddycha- a raczej odczuwa zmęczenie, szybciej traci się oddech i dostaje tzw. „zadyszki”. Zatem sapiąc troszkę, powoli maszerowaliśmy na samą górę. 

Szczyt wydawał się być bardzo niedaleko i wcale nie tak wysoki i nieosiągalny jak z dołu. Sama wędrówka zajęła nam może z godzinkę, może troszkę dłużej ale końcówka była już dość stroma i wdrapywaliśmy się „na czworakach”. W między czasie zrobiliśmy sobie jeszcze sesję zdjęciową na tle uroczych widoków i tych nietuzinkowo kolorowych skałek (w jednym miejscu miały one kolor powierzchni Marsa, tak mi się kojarzyły). Sama góra to natomiast kamienie praktycznie całkowicie czarne i grafitowe. Doszliśmy na samą górę, gdzie wbita była przetarta w pół amerykańska flaga. Pod jednym z kamieni przy fladze znaleźliśmy plik białych kartek, na jednej z nich napisany był list od poprzednich „hikowiczów” – jakaś para z bratem wdrapała się tu parę dni wcześniej i zapisała swoje wrażenia „ku potomności”. Zostawili parę wolnych kartek, żeby inni mieli okazję też się wpisać. Na szczęście mieliśmy długopis w plecaku i zapisaliśmy na kartce parę słów od nas, do kolejnych piechurów. Bardzo miły akcent, schowaliśmy kartki do plastikowej torebki po świeżo skonsumowanych suszonych morelach (węglowodany!) i podłożyliśmy pod kamień. Ciekawe czy i kto następny wpiszę się do naszej „księgi” ;-)

Schodzenie poszło nam już migiem, wróciliśmy tą samą trasą, jeszcze raz podziwiając piękne widoki i pojechaliśmy dalej do Lake Topaz – jezioro na granicy stanów Kalifornia i Nevada. Jechaliśmy piękną trasą słynącą z pięknych widoków „Scenic view” Highway 89 i później 395. Janek miał ochotę zagrać w jednorękiego bandytę i ruletkę w kasynie. Nie zajęło nam to długo, nawet nie przegraliśmy wszystkich przeznaczonych na ten cel pieniędzy, zjedliśmy steka i wróciliśmy z powrotem na kemping. Tam już czekał na nas bigos i kiełbaski, mniam J