Minął już rok, od kiedy przyjechałam tutaj po raz
pierwszy i dokładnie rok od poprzedniego kempingu. W tym roku, zgodnie z
tradycją również postanowiliśmy udać się do Stanislaus National Park w Bear Valley
nad Union Reservoir i tam się rozbić (w tej samej okolicy, gdzie
"stacjonowaliśmy" rok temu). Jako że te okolice poznaliśmy już
wcześniej, zdecydowaliśmy się oddalić trochę i zrobić sobie mały spacer po
górach, na okoliczny szczyt Ebbetts Peak. Podjechaliśmy samochodem parę mil i
zaparkowaliśmy przy zbiorniku, który wydawał nam się sztuczny a wyglądał, jakby
był małym jeziorem w dolinie powulkanicznej. Tak naprawdę to wyglądał, jakby
był dziurą po uderzeniu wielkiego meteora.
Udaliśmy się w stronę szlaku, który
wydawał się być zamknięty (otoczony metalowymi drutami). Wiedzeni ciekawością,
przeszliśmy pod drutami, tłumacząc sobie, że to ogrodzenie, broniące dostępu
krowom, które pasą się niedaleko w dolinie. Tak też rzeczywiście było, w czym
utwierdził nas starszy Pan, którego minęliśmy po drodze. Podzielił się z nami
paroma cennymi informacjami, m.in. tym, że to piękne, stare drzewo, które
minęliśmy na początku szlaku to Juniper Pine, możliwe że jest ono nawet
400-500-letnim okazem. Bardzo dorobne i piękne, rośnie na samym środku
wzniesienia, które prowadzi na szlak. Wdaliśmy się również w krótką z piechurem
rozmowę, bardzo pouczającą, jako że mężczyzna ten był chyba geologiem, może
archeologiem z wykształcenia, a może po prostu z zamiłowania. Opowiadał nam o
skałach i skałkach wulkanicznych, które tu na tym terenie można znaleźć. Opowiedział nam troszkę o okolicy i działaniach wulkanów na tym terenie.
Następnie rozłączyliśmy się – dla niego już troszkę trudno było się wyżej
wspinać (byliśmy na wysokości ok. 8700ft) a my chcieliśmy uderzyć na sam
szczyt. Rzeczywiście na tej wysokości, mimo że nie byliśmy zmęczeni jeszcze, bo
dopiero co rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, zupełnie inaczej się oddycha- a raczej
odczuwa zmęczenie, szybciej traci się oddech i dostaje tzw. „zadyszki”. Zatem
sapiąc troszkę, powoli maszerowaliśmy na samą górę.
Szczyt wydawał się być
bardzo niedaleko i wcale nie tak wysoki i nieosiągalny jak z dołu. Sama
wędrówka zajęła nam może z godzinkę, może troszkę dłużej ale końcówka była już
dość stroma i wdrapywaliśmy się „na czworakach”. W między czasie zrobiliśmy
sobie jeszcze sesję zdjęciową na tle uroczych widoków i tych nietuzinkowo
kolorowych skałek (w jednym miejscu miały one kolor powierzchni Marsa, tak mi
się kojarzyły). Sama góra to natomiast kamienie praktycznie całkowicie czarne i
grafitowe. Doszliśmy na samą górę, gdzie wbita była przetarta w pół amerykańska
flaga. Pod jednym z kamieni przy fladze znaleźliśmy plik białych kartek, na
jednej z nich napisany był list od poprzednich „hikowiczów” – jakaś para z
bratem wdrapała się tu parę dni wcześniej i zapisała swoje wrażenia „ku
potomności”. Zostawili parę wolnych kartek, żeby inni mieli okazję też się
wpisać. Na szczęście mieliśmy długopis w plecaku i zapisaliśmy na kartce parę
słów od nas, do kolejnych piechurów. Bardzo miły akcent, schowaliśmy kartki do
plastikowej torebki po świeżo skonsumowanych suszonych morelach (węglowodany!)
i podłożyliśmy pod kamień. Ciekawe czy i kto następny wpiszę się do naszej
„księgi” ;-)
Schodzenie poszło nam już migiem, wróciliśmy tą samą trasą,
jeszcze raz podziwiając piękne widoki i pojechaliśmy dalej do Lake Topaz –
jezioro na granicy stanów Kalifornia i Nevada. Jechaliśmy piękną trasą słynącą
z pięknych widoków „Scenic view” Highway 89 i później 395. Janek miał ochotę
zagrać w jednorękiego bandytę i ruletkę w kasynie. Nie zajęło nam to długo,
nawet nie przegraliśmy wszystkich przeznaczonych na ten cel pieniędzy,
zjedliśmy steka i wróciliśmy z powrotem na kemping. Tam już czekał na nas bigos
i kiełbaski, mniam J