Jak długo już nic nie pisałam! Nieustanny brak czasu. Prawie w każdy weekend gdzieś jeździmy, niestety później nie mam czasu na pisanie… a ja nie napiszę od razu, to potem zniechęcają mnie te wszystkie zaległości do nadrobienia!
W poprzedni weekend byliśmy w Grand Canyon – NIE-SA-MO-WI-TE
wrażenie! Polecieliśmy do Phoenix, Arizona i na lotnisku wynajęliśmy samochód.
Pierwsze popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu Phoenix, stolica tego stanu. Samo
miasto nas nie zachwyciło, wydaje się być troszkę zagubione między
nowoczesnością, za którą goni a tradycją, w której wciąż jedną nogą tkwi. W
samym centrum uderzyła architektura oparta głównie na szkle i aluminium,
modnych sklepach, butikach i kawiarniach. Spodobała nam się za to bardzo część,
w której umiejscowiony jest State Capitol, czyli główna siedziba władz
stanowych. W zasadzie to w głównym
budynku mieści się teraz muzeum, a władze rozmieszczone są w budynkach
sąsiadujących z główną siedzibą. Co ciekawe, budynek główny wykonany jest z
surowców wydobywanych wyłącznie w Arizonie, tj. malapai i granitu, a jego
kopuła pokryta jest miedzią (wydobywają tu mnóstwo miedzi, o tym stanie mówi
się nawet „The Copper State”). Sama konstrukcja dopasowana jest do pustynnego
klimatu Arizony, czyli np. grube murowane ściany mają za zadanie izolować
wnętrza. Trochę w stylu klasycznym, z dużym placem przed wejściem i licznymi
pomnikami upamiętniającymi lokalnych oraz narodowych bohaterów, Capitol
Building sprawia wrażenie dość dostojnej wizytówki miasta. Po drugiej stronie
ulicy znajduje się park, w którym jest więcej pomników oraz tablic oddających
cześć bohaterom wojennym bądź upamiętniających różne wojny, w których
Amerykanie brali udział, m.in. w Wietnamie, Korei, również ich domową.
Stamtąd pojechaliśmy na północ, do Grand Canyon, na który
chcieliśmy poświęcić cały jutrzejszy dzień. Droga zajmuje około 3 godzin i
prowadzi głównie przez pustki i pustynie…w sensie niewiele się po drodze dzieje
– na horyzoncie widać pasmo gór, co jakiś czas gdzieś w oddali jakieś wioski i
miasteczka, a tak to tylko… kaktusy. Urocze niezwykle i jest ich mnóstwo, ale
poza tym niewiele. Kaktus to jeden z najpopularniejszych roślin tutaj, jako że
Arizona słynnie z pustynnych krajobrazów i klimatu.
Do Grand Canyon dojechaliśmy późną nocą i wyruszyliśmy dopiero
następnego dnia rano. Oczywiście znajdowaliśmy się na tzw South Rim, czyli tym
południowym odcinku, bardziej popularnym i częściej odwiedzanym. Temperatura w
Grand Canyon spadła w stosunku do Phoenix, gdzie dzień wcześniej lądowaliśmy, o
ponad 20 stopni Celcjusza, znajdowaliśmy się bowiem teraz na wysokości ok
7000-8000 stóp (ponad 2000m) w górach. Udaliśmy się do głównego punktu
informacji turystycznej, pobraliśmy mapy i postanowiliśmy przejechać wzdłuż
całą trasę widokową, robiąc liczne przystanki i pomiędzy niektórymi punktami
widokowymi robiąc spacery (wracaliśmy do samochodu albo na piechotę, albo
busem, który krążył w tej okolicy co kwadrans). Kanion robi niesamowite
wrażenie, już na pierwszym punkcie widokowym „zamarłam”. Nie wierzyłam, ze
stoję przed (nad?) tym gigantem, który dotychczas widziałam tylko na zdjęciach.
Widoczność mieliśmy doskonałą, tak podobno najczęściej jest zimą, ale też wiało
dość mocno, co przy tak otwartej przestrzeni i chłodnym powietrzu było dość
uciążliwe. Ale widok rekompensował te uciążliwości. W zasadzie z każdego
punktu, widać było coś innego, a to inaczej padało światło, a to inny kolor skał,
a to dojrzeć można było rzekę Colorado (Kanion jest w istocie przełomem tej
rzeki). Pomiędzy wszystkimi punktami widokowymi można albo jechać autobusem,
albo samochodem albo wędrować – nad samym „brzegiem” ciągnie się ścieżka.
Bardzo ładne wrażenia.
Najpiękniejszym i absolutnie niezapomnianym wrażeniem była
niespodzianka, która mnie czekała na jednym z punktów widokowych – Janek się
oświadczył! Ja oczywiście przyjęłam jego oświadczyny, i mimo strasznego zimna i
wiatru, uroniłam łezkę wzruszenia i zapragnęłam tam zostać na zawsze – nie tyle
w tym miejscu, co bardziej chyba w „tej chwili” – chwilo, trwaj J
Rozgrzani tymi emocjami pojechaliśmy dalej zwiedzać ten
piękny park (Grand Canyon National Park) – dojechaliśmy aż na prawy skraj tego
szlaku, do wielkiej kamiennej wieży widokowej, przy której obejrzeliśmy zachód
słońca. Piękny! Choć było już wtedy tak piekielnie zimno, że biegliśmy z
powrotem do samochodu, ile sił w nogach ;-) myślałam, że mi palce i czubek nosa
odmarznie! ;-)
Zajechaliśmy również do wiosek lub miasteczek, niegdyś i
obecnie zamieszkiwanych przez rdzenną ludność – Native Americans. To są rejony
przypisywane plemieniom Puebloan, oni jako pierwsi zamieszkiwani region Grand
Canyon. Pochodzenie starożytnych grup Puebloan archeolodzy datują na aż 1200
p.n.e. Dzisiejsze zamieszkujące tutaj ludy są ponoć ich potomkami. W
późniejszych latach naszej ery oraz po przyjeździe Europejczyków w XVI wieku,
plemiona te i ich kultury ewoluowały i wykształcały się z czasem nowe grupy
plemienne, jedną z nich są ludzie Navajo, jak również Indianie Hopi zamieszkujący
północno-wschodni rezerwat w Arizonie (zwiedziliśmy tzw Hopi House, który
wybudowany został na początku XIX wieku, dziś sprzedawane są w nim liczne
pamiątki dla turystów z Grand Canyon).