niedziela, 25 marca 2012

Zamiast gryby - wieloryby! Point Reyes i Inverness

Miał być tylko szybki wypad na grzyby, a wyszło jak zwykle- niespodziewanie odkryliśmy śliczne miejsce i zamiast torby grzybów wróciliśmy ze stertą zdjęć i koszykiem wspomnień:) uwielbiam to!
mała dygresja- jaka szkoda, że bezpowrotnie minęły czasy, gdy pamiątką z wyjazdu była rzeczywiście "sterta" zdjęć, można w nich było przebierać, grzebać, układać w albumie, oglądać i czytać jak książkę. Teraz gromadzimy je na giga-karcie w aparacie, wyrzucamy co gorsze, potem porządkujemy w folderach na komputerze...ahh! ale cóż, to w końcu nasz wybór, nasze lenistwo- albo nowy świat, nowe możliwości;)

Wyruszyliśmy więc na północ, do Marin county (my jesteśmy w Alameda county) do parku stanowego Samuel Taylor. Janek miał ochotę na grzybobranie, ja na poszwendanie się po lesie. W Stanach można zbierać grzyby tylko w miejscach, gdzie jest to dozwolone- można to sprawdzić na stronach internetowych poszczególnych parków stanowych/narodowych. Co ciekawe, jedna osoba może legalnie zebrać i wywieźć z lasu jedynie niewiele ponad 2 kg (5pounds)- jeśli na drodze lub w lesie zatrzyma Cię leśniczy (tzw. ranger) i skontroluje Twoje "łupy", to za przekroczenie tej dozwolonej ilości może Ci wręczyć mandat w wysokości nawet 300$! ale grzybobranie nie jest tu w ogóle popularne, Amerykanie na samą propozycję wypadu na "mushroom picking" się krzywią i dziwią. Myślę, że to rozrywka głównie Polaków i Europejczyków ze wschodu, bo również nie wyobrażam sobie spotkać w lesie, z koszykiem kurek czy prawdziwków Francuza, Holendra czy Hiszpana...

Nie mieliśmy tego dnia szczęścia- może za dużo w ostatnim tygodniu padało, może ktoś nas uprzedził, a może szukaliśmy w niewłaściwych miejscach, w każdym bądź razie nie znaleźliśmy nic, nawet maślaka, ani jednej kurki. Po paru nieudanych próbach, po kilku spacerach w kolejnych miejscach, do których przejeżdżaliśmy, licząc na to, że tu będą "lepsze" tereny, zmęczeni wędrówkami po lesie zrezygnowaliśmy i skierowaliśmy się w drogę powrotną. Na trasie odbiliśmy w kierunku przylądka Point Reyes, którego główną atrakcją miała być latarnia morska. I rzeczywiście była, choć same miasteczko Inverness, przez które przejeżdżaliśmy po drodze również było nie lada ciekawostką i mile nas zaskoczyło. Miejscowość malutka, żyjąca głównie z turystyki, troszkę jak opisywane wcześniej Valley Ford- życie skupia się wokół głównego sklepu, poczty, restauracji, kafejki i wiele się tam na co dzień nie dzieje. W tym cały urok. Największym zaskoczeniem był jednak widok na tyłach sklepu, za parkingiem, gdzie rozciągała się już zatoka Bodega Bay. Otóż przy samym brzegu, na mieliźnie osadzony był wrak statku Point Reyes- stary, zardzewiały, zaniedbany. Świetny widok, na tle zachmurzonego nieba, i nieśmiało wychodzącego słońca (prognozy pogody na dzisiejszy dzień były niesprzyjające- miało padać po południu, podobnie jak w ostatnim tygodniu, ale na szczęście prognozy nie sprawdziły się i było dość ciepło i dość słonecznie). Podeszliśmy bliżej i zrobiliśmy statkowi małą sesję zdjęciową- kusiło nas, by się na niego wdrapać, ale niestety oddzielał nas od niego cienki strumyk wody, nie do przejścia "na sucho". Nie mogę nigdzie znaleźć historii tego statku, ciekawa jestem, co go tam sprowadziło...

Droga do latarni Point Reyes wiła się wśród zielonych pól, na których pasły się beztrosko krowy i kozy. Nie ciągnęła się wzdłuż wybrzeża, lecz głębokim lądem zmierzającym ku wodzie. Wspaniałe to robiło wrażenie- na horyzoncie wciąż widać było bezkres oceanu, wciąż się ku niemu zbliżaliśmy i wciąż nie mogliśmy do niego dotrzeć. Przed każdym zakrętem wydawało się, że już zaraz będziemy na miejscu, a za nim znów zaskakiwał nas kolejny widok pól i zieleni, i niebieska kreska wody spotykająca się z błękitnym niebem. Minęliśmy również cztery historyczne, ze względu na lata funkcjonowania wpisane do rejestru zabytkowych miejsc tego regionu, rancha, czyli inaczej mówiąc gospodarstwa rolne, do których zapewne należało całe pasące się po okolicach bydło. Dojazdu bezpośredniego do latarni morskiej nie ma, ostatnie pół mili trzeba przejść aż do stacji, w której przebywa jeden z opiekunów tego miejsca oraz gdzie zlokalizowany jest sklepik z pamiątkami. Tu znajduje się również punkt widokowy, z którego podziwiać można ocean, samą latarnię znajdującą się znacznie poniżej poziomu stacji oraz skąd obserwować można wieloryby. Trafiliśmy akurat na okres ich migracji, więc tego dnia pływało ich bardzo dużo (podobno rano zaobserwowano ich aż 50!). Mieliśmy szczęście wypatrzeć jednego na samym początku, w oddali, jak wynurzał się i wypuszczał wodę, drugiego bliżej brzegu, kiedy już wracaliśmy.

Jako że przylądek Point Reyes jest ponoć najbardziej wietrznym i zamglonym miejscem zachodniego wybrzeża (z pogodą mieliśmy super szczęście, bo tego dnia było słonecznie, nie padało- mimo zapowiedzi, że będzie i wiatr był znośny, umiarkowany), latarnia jest umiejscowiona możliwie jak najniżej (na skarpie schodzącej do wody). Schodzi się do niej schodami (308), dzięki czemu zarówno z góry, jak i z samej ścieżki piękny rozpościera się na nią widok. Jest podobno jedną z 22 jeszcze czynnych, i jedną z 44 latarni wybrzeża w Kalifornii. W roku 1975 została zautomatyzowana, lecz nie zdemontowano jej pierwotnej, uruchamianej manualnie, poprzedniczki. Oryginalna latarnia robi niesamowite wrażenie- ma niedużą żarówkę w środku, otoczoną wysoką ścianą szkła powiększającego (dzięki czemu widoczna jest na odległość aż 19 mil, podobno) a cała konstrukcją wokoło przykryta jest zasłonami, które chronią ją od promieni słonecznych w ciągu dnia (wiadomo, co mogłoby się stać gdyby słońce padało bezpośrednio na szkło). Światło zastępcze, rezerwowe, mieści się na małym, starym budynku zaraz obok, z którego wydobywa się regularny sygnał przeciwmgielny i jest jakby miniaturką tej pierwotnej wielkiej latarni. Podobnie jak dziś turyści, również latarnicy musieli wspinać się po tych 308 schodach, by dostać się do pomieszczeń mieszkalnych, jak również- w latach wcześniejszych- do zasobów węgla, którym opalali piec (niezbędny do obsługi m.in pompy, silnika) na dole przy latarni. Nie mieli Ci panowie łatwego życia, żaden z zatrudnionych w Point Reyes latarników nie przeszedł od początku do końca wszystkich stopni kariery zawodowej, a rekordzista najdłużej wytrzymał na tym stanowisku 2 lata. Znane są przypadki szaleństwa, zaginięcia lub zapicia smutków alkoholem i zniknięcia z posterunku (wpisy przedrukowane z dzienników pracy z tego miejsca). Praca w tym miejscu była bowiem ciężka, do najbliższego miasta było kilkanaście mil, warunki pogodowe ciężkie, dodatkowo tych ponad 300 stopni wspinaczki kilka razy dziennie...  Dziś, przy pełnej automatyzacji wygląda to inaczej, znacznie łatwiej, latarnicy doglądają tylko co jakiś czas latarnię i sprzęt, czasem przeczyszczą zabytkową konstrukcję a ich praca polega przede wszystkim na obsłudze przybywających do tego miejsca turystów.

Porobiliśmy sobie jeszcze parę zdjęć z latarnią i oceanem w tle i wyruszyliśmy dziarsko schodami w górę.

W drodze powrotnej z Point Reyes zajechaliśmy jeszcze do San Rafael, gdzie już wcześniej sprawdzaliśmy, że mieści się jedna z misji hiszpańskich w Kalifornii. Nie zrobiła na nas jednak tak dużego wrażenia jak ta w Carmel, czy Santa Barbara. Założona jako misja podlegająca misji w San Francisco i pełniąca początkowo funkcję szpitala-sanatorium, została rozbudowana i w 1822 nadano jej status pełnoprawnej misji. Po sekularyzacji zarządzonej przez władze meksykańskie w 1840 została porzucona, przestała funkcjonować, następnie zburzona i odbudowana dopiero w 1949 roku. Kościół i kaplica, które dziś się znajdują na miejscu starej misji są całkowicie nowoczesne, nie ma śladu starej konstrukcji- może dlatego nie ma w sobie nic szczególnie imponującego.

sobota, 3 marca 2012

W pogoni za srebrem i Mark Twain'em - Virginia City, Nevada

Na Janka urodzinowy weekend wybraliśmy się do Virginia City, miasta, w którym w połowie XIX wieku odkryto złoża srebra i rozpoczęto jego wydobycie (w niedaleko położonym Comstock Lode). Odkrycie to, 10 lat po pierwszym okryciu złota w Sutter's Mill, które zapoczątkowało tzw. Golden Rush w Kalifornii, rozpoczęło masowy influx ludności do tego regionu. Wkrótce potem, u szczytu swojej światłości, miasto okazało się być jednym z najbogatszych w całej Ameryce. W kierunku Virginia City pojechaliśmy już w piątek wieczór i zatrzymaliśmy się na południu Lake Tahoe, nocowaliśmy w Stateline, Nevada (to miejscowość na granicy stanów Kalifornia i Nevada, masowo przyjeżdżają tu kalifornijczycy, by korzystać z uciech licznych kasyn i zostawiać w Nevadzie swoje ciężko zarobione pieniądze; troszkę jak Polacy wyjeżdżający na Słowację, po tanie piwo:p). Co ciekawe, rzeczywiście jest tam znacznie taniej niż w CA. 

Po dość rozrywkowej nocy w szponach hazardu;) i po dość ciężkim poranku ale i najlepszym na świecie breakfast buffet:) wyruszyliśmy w górę Lake Tahoe, jego wschodnim brzegiem. Widoki cudowne, zaśnieżone góry, krystalicznie czysta woda i wszystko skąpane w promieniach zimowego słońca. Droga wije się wzdłuż wybrzeża, co kilkaset metrów są punkty widokowi, z których można podziwiać te piękne krajobrazy. Jezioro jest ogromne i dość głębokie (piąte najgłębsze na świecie?), podobno gdyby zalać wodą z niego cały stan Kalifornii, to by go całkowicie zakryto i poziom wody wynosiłby około 14inch. Całość robi ogromne wrażenie, przede wszystkim dlatego, że jest całkiem duże, otoczone pięknymi górami i bardzo czyste, nawet z wysokości widać dno jeziora. 

Po około godzinie jazdy, mijając po drodze Carson City- stolicę stanu Nevada, gdzie zatrzymaliśmy się tylko, aby zobaczyć z zewnątrz State Capitol- siedzibę gubernatora i władz stanowych (w dwóch budynkach obok siebie mieszczą się obie izby parlamentu oraz sąd najwyższy, wszystko otoczone ładnym niedużym parkiem z pomnikiem ku czci poległych na służbie urzędników stanowych). Niewiele więcej było do oglądania, wyruszyliśmy dalej w stronę Virginia City. Przejeżdża się praktycznie przez pustkowie- drogę otaczają tylko góry, co jakiś czas widać dźwigi i maszyny wskazujące na kopalnię i wydobycie surowców bądź mija się takie cudo, jak rozpadający się, stary drewniany barak z napisem Chocolate Nugget Candy factory (outlet) :)  

A samo Virginia City to miasto magia, już wjeżdżając do niego, od strony Silver City, od razu przenieśliśmy się do innej czasoprzestrzeni, do świata dzikiego zachodu i westernów, klimat XIX wieku, wszystko zachowane tak, jakby czas się zatrzymał w latach 1860-tych. Co krok to saloon z innym wystrojem. Na ulicy kowboje z końmi i przechadzający się ulicą osiołek (zbierający centy na pożywienie- dla niego chyba, lub jego właściciela).  

W jednej z najsłynniejszych knajp Bucket of Blood właśnie odbywał się koncert na żywo, muzyka country, ludzie ubrani w stroje prosto z westernów tańcowali, mężczyźni witali mijające ich kobiety pochyleniem głowy i przytrzymaniem kapelusza, ale klimat!  



W innym saloon, zaraz po drugiej stronie ulicy, wśród maszyn jednorękich bandytów, w rogu stoi słynny Suicide table, przy którym podobno trzech kolejnych właścicieli popełniło samobójstwa, ponoć między innymi ze względu na wielką fortunę przegraną w tym miejscu. 

Wzdłuż głównej- jedynej- drogi ciągną się rozsypujące się stare kamienice i domy, prawie nie odnawiane ale wciąż wiele z nich użytkowanych, mało tego- lokalni mieszkańcy i właściciele z powodzeniem uczynili z tych "staroci" i reliktów przeszłości doskonale sprzedający się produkt turystyczny. Absolutnie nie interesowały nas żadne odnowione i sztuczne atrakcje, lecz całą naszą uwagę przykuwały te najstarsze, najbardziej klimatyczne miejsca pamiętające jeszcze 1859, tudzież rozsypujące się i zabite deskami, niestety już nie funkcjonujące miejsca takie jak np. najstarszy w mieście browar. 

I oczywiście na każdym kroku wspomnienie Marka Twain, a właściwie Samuel Clemensa, który właśnie tutaj w 1863 roku po raz pierwszy podpisał się swoim pseudonimem literackim. Tu w Virginia City podjął swoją pierwszą pracę jako dziennikarz Territorial Enterprise i przez parę lat żył, zanim nie udał się dalej na zachód. 

Miasteczko niewątpliwie niezapomniane, byliśmy oczarowani, cudnie, że takie miejsca jeszcze istnieją na mapie (i nie tylko) współczesnej Ameryki. To jak podróż 150 lat wstecz, do świata Dzikiego Zachodu.