Wybraliśmy się ponownie na północ, do Petalumy, która urzekła nas już 2 tygodnie temu (w drodze do Fort Ross). Teraz nie tylko mnie urzekła, ale rozkochała w sobie na tyle, że już planujemy, kiedy następnym razem tam wrócimy. A mamy już przynajmniej dwa ku temu powody, o których napiszę poniżej.
Zanim udaliśmy się do Petalumy, pojechaliśmy do Valley Ford, 20 mil nad Petalumą, mieścinie gdzie całe życie skupia się wokół "general market", dwóch barów obok niego, sklepu ze świeżymi rybami, małej pakamerki z ręcznie wyrabianymi domkami dla ptaków (!), galerii, poczty i straży pożarnej. I w tym cały urok tego miejsca.
Wszystkie samochody zatrzymują się pod general market, każdy wstępuję do tego sklepu i myślę, że wszyscy się znają. Główną ulicą przemykają tylko na zmianę rowerzyści (rewelacyjne tereny do przejażdżek) i harley'owcy. W sklepie można dostać świeżą wołowinę z lokalnych hodowli, nabiał z miejscowych mleczarni i przebierać w ichniejszych winach. Nam szczególnie przypadło do gustu wino Chardonnay Valley Ford, i właśnie głównie po nie tutaj wróciliśmy. Plus na pyszną kanapkę ze stekiem i wędzonym łososiem. Długo tam nie zabawiliśmy, choć paręnaście minut na ławce pod sklepem, z kanapką w ręku i obserwacje miejscowych i przejezdnych to doskonała rozrywka w tym miejscu:)
Po paru zdjęciach zawróciliśmy i skierowaliśmy się w stronę Petalumy. To niewielkie miasteczko, u wrót Sonoma County (hrabstwo, administracyjny region Kalifornii Północnej) i najczęściej przejeżdża się przez nie właśnie w drodze do winnic tego regionu, jednego z najpopularniejszych (obok Napa Valley) w całych Stanach. Jadąc od południa, najpierw uwagę przykuwają rozciągające się po obu stronach drogi zielone pagórki, na których pasą się beztrosko krowy, owce, kozy i konie. Ogromne ich ilości na ogromnych przestrzeniach, zarówno przy samej drodze, jak i daleko na horyzoncie, małe czarne i białe kropki na zielonym tle. Co jakiś czas niewielka zagroda, otoczona drewnianym płotem i nieduża amerykańska chałupa, czyli miejscowe tzw. rancho. Obok nich trochę sprzętu, traktory i kombajny. Tak wygląda amerykańska wieś.
Petaluma słynęła niegdyś z tego, iż była "Egg capital of the world"- jednym z najbardziej znanych dostawców drobiu w Stanach. Dziś słynie z agroturystyki, eco-żywności i lokalnych produktów (głównie sery i mięso, ale również warzywa i oliwa z oliwek). Mijając kolejne gospodarstwa rzucają się w oczy napisy na kawałkach tektury informujące o sprzedaży eco-jajek, warzyw lub innych tzw. organics. W samym miasteczku dwa razy w roku organizowane są targi rolnicze regionalnych gospodarstw "Farmer's Market", które słyną ze zgromadzenia największych i najlepszych producentów w kraju.
Samo centrum Petalumy, tzw. downtown, zachwyca XIX-wiecznymi kamienicami i budynkami w stylu wiktoriańskim. Wszystko dzięki temu, iż architektura i zabudowa tego miejsca przetrwała największe trzęsienie ziemi w tej części kraju, które w 1906 roku nawiedziło Kalifornię i praktycznie całkowicie zniszczyło San Francisco. Wąskie uliczki, stare wiktoriańskie kamieniczki, kolorowe fasady tworzą niesamowity klimat tego miejsca. Czułam się nie jak w Stanach, troszkę w innej bajce.
Czym Petaluma ostatecznie skradła moje serce? otóż w drodze powrotnej, jadąc główną drogą, wśród pól, ranch, pasących się krów i pagórków, stanęliśmy przy starej, obdrapanej chałupie z mocno zdewastowanym napisem Antiques. Nie zdążyliśmy doczytać na drzwiach, ale zauważyliśmy od razu po wejściu, że jest to sklep z antykami- ale głównie lalkami, wszelkiej maści- pluszowe, drewniane, porcelanowe, plastikowe, najróżniejsze dla nich ubranka, stroje, wyposażenie, sprzęty, itp. Wśród tysiąca lalek i zabawek, znaleźliśmy też różne historyczne przedmioty, ciekawe naczynia, obrazki, stare aparaty, zegarki i inne duperele. Na końcu sklepu, w samym rogu, trafiliśmy na regał z książkami- głównie literatura i wydania współczesne, ale na dwóch półkach zalegały, chyba przez nikogo dawno już nieruszane, książki stare, rozpadające się, pachnące przynajmniej 50-cioma latami. Prawdziwe królestwo! Tylko dwie półki, a pochłonęły nas całkowicie na najbliższe paręnaście minut. Stare atlasy historyczne i geograficzne, opowieści z początku XX-wieku, klasyka francuska i amerykańska. Pozycje amerykańskie, w większości niestety mi nieznane, nie zrobiły na mnie większego wrażenia (oprócz bardzo starego wydania Hemingway'a "For whom the bell tolls"), ale 112-letniego wydania Balzaca i opowieści Dickensa z lat 40-stych nie mogłam sobie odmówić (za 5$ każda!). Czułam się jak buszująca w lwowskich antykwariatach, szukająca polskich białych kruków. Tutaj w Ameryce ze wzruszeniem oglądałam europejskie perełki, za bezcen. Do tego wszystkiego, na półce z bardziej współczesnymi książkami, znalazłam książkę Billa Brysona, w którego powieściach się ostatnio zaczytuję (m.in. rewelacyjna relacja z podróży po Stanach "Lost Continent"). Tę pozycję zakupiłam za 1$:) i na koniec, po wyjątkowo ciekawej pogawędce ze sprzedawcą, który okazał się być nietuzinkowym, otwartym na świat, podróże i Europę Amerykaninem (fotograf z zamiłowania i nauczyciel historii sztuki), okazało się, że w pudłach za kasą ma jeszcze parę ciekawych starych europejskich książek, których jeszcze nie wyłożył na półki. Jakby mnie znał i wiedział, czym sobie zapewni mój powrót do tego miejsca, wyciągnął i polecił mi powieść amerykańskiej pisarki Mary Mapes Dodge pt. "Hans Brinker, or The Silver Skates: A story of Life in Holland". Tę pozycję Pan Richardson wycenił już na 20$, więc nie zdecydowaliśmy się na ten zakup, ale zapewniliśmy właściciela, że wrócimy do nią niedługo, jak może troszkę "straci" na wartości;)
Pokrzepiona na duchu, z wielkim uśmiechem na twarzy, torbą pełną starych książek i nakarmioną wrażeniami tego krótkiego dnia duszą, wróciłam do samochodu i do domu w Hayward. Na pewno jeszcze tu wrócimy.
o życiu i podróżach w złotej Kalifornii. Zapiski o codzienności i niecodzienności w Ameryce.
niedziela, 26 lutego 2012
niedziela, 19 lutego 2012
Żarówka w Livermore!
Po intensywnej sobocie i mając niecałą niedzielę do dyspozycji, postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę gdzieś bardzo niedaleko. Wybór padł na Livermore, mieścinę położoną około 20 mil na wschód od Hayward. Wydawałoby się, że nie będzie tam nic szczególnie wartego uwagi oprócz winnic, które tradycyjnie upiększają ten region, ale zostaliśmy mile zaskoczeni i wyprowadzeni z błędu. Przed wyjazdem parę minut spędziliśmy na kilku stronach internetowych, szybko spisaliśmy wybrane atrakcje turystyczne i już byliśmy gotowi wyruszać na podbój Livermore.
Droga prowadzi przez Dublin, do którego wjeżdża się mijając tabliczki z zielonymi koniczynkami, miłe skojarzenie z europejską stolicą Irlandii i chwilowa sentymentalna do niej podróż. Czule pomyślałam o mojej ukochanej przyjaciółce, Beatce, która na dniach ma się tam ponownie przeprowadzać. To tak, jakbyśmy przez chwilę były tam razem. Całusy dla Ciebie, nifciak:*
Downtown Livermore to całkiem przyjemny deptak, wzdłuż którego ciągną się nowoczesne sklepiki i restauracje, niewiele więcej. Chcieliśmy zacząć od punktu turystycznego, gdzie liczyliśmy na parę porad i mapkę, ale biuro okazało się być w weekendy nieczynne. Ciekawe rozwiązanie, jak na działalność turystyczną. I w dodatku długi weekend (w poniedziałek wolne bo jest President’s Day). Amerykanie mają czasem naprawdę doskonałe pomysły wspierające rozwój turystyki;)
Przeszliśmy się wzdłuż i wszerz, zaszliśmy do małej winiarni, gdzie spróbowaliśmy paru lokalnych win (wine-tasting) i udaliśmy się na poszukiwania starej Straży Pożarnej, w której miała wisieć zabytkowa i historyczna żarówka. Tak, podobno największa atrakcja i duma tego miasteczka. Właścicielka winiarni słyszała o niej, ale nie wiedziała dokładnie, gdzie ona jest. Inna osoba zapytana na ulicy nie bardzo wiedziała, gdzie znajduje się Straż i nie słyszała o żarówce, nawet wydawała się być mocno zaskoczona tą informacją. Czuliśmy, że to może być jakaś wielka mistyfikacja i wielki turystyczny bubel, ale nie poddaliśmy się i zgodnie ze wskazówkami GPS’u kierowaliśmy się do Old Fire Department, licząc na to, że to właściwy, spośród paru innych w tej okolicy, oddział Straży Pożarnej. Zastaliśmy strażaków beztrosko myjących swoje samochody na placu przed Strażą, bardzo się ucieszyli na nasz widok, a jeszcze bardziej na nasze pytanie o żarówkę! Jeden z nich potwierdził, że oczywiście jest, wisi w środku, ale ostatnio się przepaliła więc ją wymienili na nową… zaraz potem wybuchnął śmiechem i dodał „just kidding!”. Drugi z nich ochoczo rzucić ścierkę, którą czyścił wóz strażacki i udał się z nami do środka budynku.
W rogu, wysoko pod sufitem wisiała maleńka, rzeczywiście paląca się żarówka, tzw. Centennial buld, duma Livermore! Ma moc 4W i pali się nieprzerwanie od roku 1901. Nawet w latach siedemdziesiątych, gdy przewożona była z innego ośrodka Straży do tej siedziby, nie zgasła, bo wykorzystano jakiś system na baterię do przewozu. Żarówka livermorska jest nawet wpisana do Księgi Rekordów Guinessa. Zaraz pod nią jest kącik, przy którym można wpisać się do Księgi Gości, przeczytać publikacje i wierszyki napisane o tej „gwieździe” przez dzieci w lokalnych szkołach oraz parę obrazków narysowanych na jej cześć. Wydano nawet parę książeczek dla dzieci o historii tej żarówki. A my otrzymaliśmy od strażaka, jako souvenir, pocztówkę wydrukowaną w zeszłym roku z okazji obchodów 110-lecia żarówki. Ciekawostką jest jeszcze to, że pod sufitem, przy żarówce, wisi kamerka i można śledzić na internecie, czy żarówka rzeczywiście cały czas się świeci. Tacy nowocześni są strażacy w Livermore!
Ujęła nas bardzo ta żarówko, to miejsce, gościnność strażaków i ich radość z posiadania u siebie takiego wartościowego zabytku. Opowiadali nam różne śmieszne historie z nią związane, między innymi jak to czasem grają w kosza na tej hali, gdzie ona wisi (jak się nudzą, bo nie ma wezwań i interwencji)i już parę razy było o włos od spotkania się piłki z 110-letnią żarówką. Również niejednokrotnie drabina strażacka uderzała o nią pod sufitem. Ale póki co żarówka się broni. I nadal świeci swoimi 4 Wattami. I ściąga turystów do Livermore.:)
Zajechaliśmy jeszcze obejrzeć bardzo ładny kościół, najstarszą katolicką parafię w tym miasteczku, otoczoną pięknym ogródkiem z drogą krzyżową i kamienień z 10-oma przykazaniami, bardzo ładnie. Niestety kościół był zamknięty, ale z zewnątrz prezentował się imponująco.
Nie bylibyśmy nami, gdybyśmy nie zakończyli tej wycieczki odwiedzając lokalne winiarnie. Niestety jednak ze względu na długi weekend wszystkie były potwornie zatłoczone, co zupełnie nie sprzyjało atmosferze intymności i delektowania się. Czuliśmy się bardziej jak w barze w centrum miasta w sobotni wieczór, niż u źródeł, w winiarni. W dodatku jeszcze żadne wino nie ujęło nas swoim smakiem. Również obsługa nas do siebie nie przekonała, ale trudno się dziwić, gdy na chwilę przed zamknięciem muszą zadowolić tyle przeciskających się do kieliszków podniebień. Na szczęście czekolada, którą częstowali do wina, była pyszna. I nie musieliśmy płacić za wine-tasting. Miły akcent na koniec.
Labels:
Dublin,
Livermore,
wine-tasting,
żarówka
Location:
Livermore, Kalifornia, Stany Zjednoczone
sobota, 11 lutego 2012
FORT ROSS – śladami rosyjskich osadników
Wyruszyliśmy na północ, do Fort Ross (specjalnie dla Janka Форт-Росс) – pozostałości po rosyjskiej osadzie, która wyznaczała najdalej na południe Californii wysunięte tereny, na których osiedlili się Rosjanie przybywający z Alaski. Fort założony został w 1812 roku i Rosjanie przebywali na tych ziemiach do 1842 roku. Żyli głównie z uprawy ziemi i produkcji rolnej, w początkowych latach osadnictwa również z handlu skórami (polowali na foki i wydry, jednak te zasoby po paru latach intensywnej aktywności w tym rejonie również Hiszpanów, Anglików i Amerykanów, skończyły się). Stanowili oni główne źródło zaopatrzenia dla osadników na Alasce, którym również powoli kończyły się naturalne zasoby. Jednak na początku lat 40-tych XIX wieku, gdy ziemie zatoki Bodega zostały przez Rosjan wyeksploatowane a Alaska dłużej nie potrzebowała zaopatrywać się w produkty pochodzące z tych terenów, dodatkowo osadnicy (dokładnie firma Russian-American Company) nie otrzymywali już wsparcia z Rosji, zarządzający tymi ziemiami postanowili je sprzedać. Tereny zakupił w 1841 roku John Sutter, Szwajcar z pochodzenia i co ciekawe, parę lat później to właśnie on ze swoim wspólnikiem wynalazł na terenach niedaleko położonych, bardziej na wschód od Bodega Bay, złoża złota, które całkowicie zmieniły kierunek rozwoju Californii. Gdyby tylko osadnicy rosyjscy byli wówczas tego świadomi…
Fort Ross otoczony jest potężnym drewniany murem, w środku udostępnione dla zwiedzających są kapliczka (odbudowana po całkowitym zniszczeniu w trzęsieniu ziemi w San Francisco w 1906 roku), Dom Kuskova (pierwszy adminitrator), Dom Rotcheva (ostatni administrator), kwatery urzędników. W kwaterach obejrzeć można XIX-wieczne wyposażenie i sprzęt używany przez osadników w tamtych czasach, w pomieszczeniach odwzorowany jest styl życia z tamtego okresu. Na środku niewielkiej przestrzeni umieszczona jest studnia, przy której spotkaliśmy młode rosyjskie małżeństwo- on z Rosji, ona z Ukrainy, od parunastu lat mieszkający w Stanach. W Domu Kuskova natomiast wdaliśmy się w rozmowę (bardziej Janek się wdał, ja się tylko przysłuchiwałam) z lokalnym wolontariuszem, przebranym w strój na wzór tych, w które, jak się można domyśleć, odziani byli tutejsi osadnicy te dwieście lat temu. Mężczyzna przesiadywał w sali, w której znajdowała się broń z tamtego okresu. Jego zadaniem było prezentować ją turystom, promować historię tego obszaru i militaria tu stosowane, przy okazji z namaszczeniem czyścił każdy pistolet. Wystawione były stroje z tamtej epoki, różne rodzaje pistoletów i karabinów, proch, naboje, etc. Panowie wdali się w dyskusje historyczne i polityczne na temat ekspansji Rosji, wojen europejskich i wojny secesyjnej w Stanach. Miejscowy przewodnik był najwyraźniej zachwycony towarzystwem i możliwością wymiany myśli i poglądów z kimś, kto znał się na temacie. Sam, jak na Amerykanina, wiedział bardzo dużo i doskonale orientował się w historii europejskiej. Byliśmy pod wrażeniem.
Fort Ross dzisiaj wygląda bardzo skromnie, ale jest zadbane i zachowane w bardzo dobrym stanie. Jest częścią historycznego parku narodowego, stanowi zabytek i otrzymuje znaczne środki na odnowę. W tym roku, w lipcu, odbędą się huczne obchody 200-lecia założenia tej osady!
Po krótkim spacerze wokół fortecy, po okolicznym lesie i wzdłuż pięknego wybrzeża w widokiem na Pacyfik, udaliśmy się w drogę powrotną, pod drodze napotykając stary prawosławny krzyż i cmentarz na wzgórzu. Groby były chyba tylko symboliczne, bo nieopisane i całość bardzo zaniedbana, jakby zapomniana. A może nawet nikt tu nie był pochowany, tylko krzyże upamiętniały osadników sprzed lat.
Wracaliśmy w czasie zachodu słońca, więc wijąca się wzdłuż skarpy z widokiem na brzeg oceanu droga robiła niesamowite wrażenie. Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, by uchwycić to spotkanie słońca z wodą, jednak chyba żadne zdjęcie nie oddało piękna tych widoków. Ciekawe były też krowy i byki pasące się na górach wzdłuż tej trasy- niesamowite, jak wysoko i na jak stromych zboczach sobie beztrosko spacerowały. Zastanawiałam się nawet, jak to się dzieje, że żadna z nich nie spada na drogę, bo wyglądało to dość niebezpiecznie. Niektóre z nich najwidoczniej wybrały się również podziwiać piękne nadmorskie widoki i ułożone wzdłuż drogi, spokojnie spoglądały na przejeżdżające samochody, co jakiś czas nawet blokując im przejazd. Zachodziłam w głowę, jak one potem wrócą tam na górę i wdrapią się na te strome zbocza…
Resztę popołudnia spędziliśmy w małej miejscowości Healdsburg, gdzie umówiliśmy się ze znajomymi na obiad. Wcześniej skosztowaliśmy miejscowego wina, które nas zachwyciło swoim smakiem, Isabel Mondavi Chardonnay z Sonoma Valley, polecamy! Co ciekawe, nie była to żadna winiarnia, lecz nieduży grocery store, przy którym był mały taras w kominkiem i paroma stolikami. Niepozorne miejsce, by nacieszyć podniebienie.
Wyczytane w muzeum Fort Ross, opis warunków i stylu życia osadników rosyjskich: "Often on short rations and deprived of familiar foods, the pioneers in Russian Alaska missed bread most of all. In Alaska, Aleuts, other Indians and people from mixed marriages ate fish, game, berries and roots, but Russian settlers wanted bread and kasha, which for centuries were staples in the diet. For this reason, as fur hunting declined, raising wheat received increased attention at Fort Ross.".
Labels:
Fort Ross,
Healdsburg,
Sonoma County
Subskrybuj:
Posty (Atom)